Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Homar po hollywoodzku („Lobster”)

Recenzje /

To miał być transfer roku, wspaniała fuzja pierwszej ligi hollywoodzkich aktorów i ekscentrycznej wyobraźni greckiego reżysera. Niestety, upiorne antyutopie Yorgosa Lanthimosa przepuszczone przez maszynerię Fabryki Marzeń tracą wyrazistość. Lanthimos w Hollywood to Lanthimos pseudofilozof prezentujący miałką podróbkę swojego osobnego kina.

Oto mamy do czynienia z kolejną ofiarą naiwnej wiary, że uznani autorzy kina europejskiego będą w stanie poruszać publiczność za ogromne pieniądze przy spektakularnej obsadzie. Ten smutny szlak przetarł przed sześcioma miesiącami Paolo Sorrentino, któremu w Młodości nie udało się zgrać swojej fantazyjnej wyobraźni z poszukiwaniem nowego typu odbiorcy i popadł w coś, co umiejscowić należy między ugrzecznionym i nieporadnym bajaniem a kiczem. Podobnie rzecz ma się z Lanthimosem.

Lobster to kolejna w dorobku Greka konstrukcja świata odwróconych wartości. Oto kapitalizm zrujnował nasze społeczeństwo, a tyrania wszechobecnego szczęścia zamienia samotne jednostki w zwierzęta. Aby uniknąć gatunkowej degradacji, ludzie spędzają miesiące w luksusowych hotelach, gdzie mają szansę last minute na odnalezienie drugiej połówki i okazję, by bonusowo przedłużyć swoją człowieczą egzystencję poprzez polowanie na zbiegów. Lanthimos proponuje wizję rzeczywistości wyzutej z uczuć, rządzonej przez szczerzący zęby kapitalizm. Pomysł to przewrotny i zdawałoby się, że idealnie przystający do filmowej poetyki twórcy Kła. Problem jednak w tym, że rzeczonej poetyki już nie ma, Lanthimos na bok odstawia swoje autorstwo i wstępuje w szeregi Hollywood jako rzemieślnik, który ma własne pomysły i wyobraźnię dostosować do wymagań określonego typu widza. Takiego, który lubi atrakcje mrocznej filozofii, ale radykalizm starego, greckiego Lanthimosa mógłby go już przerosnąć.

Wchodzimy więc do ośrodka dla samotnych prowadzeni przez narratora za rękę. Opowie nam on, o co tutaj chodzi, kto jest czyim bratem i jaki kodeks reguluje całe hotelowe życie. Całkiem zabawy koleś z tego narratora – łatwo go sobie wyobrazić jako czterdziestoletniego równiachę z wybielonym uśmiechem, który wszystko nam sympatycznie wytłumaczy, czasem nas przerazi, ale zarzuci też, tak dla równowagi, jakimś dowcipem à la „jestem bohaterem hollywoodzkiej tragikomedii i w ostatniej godzinie życia rzucam błyskotliwą myśl na temat urody pielęgniarki”. Kinu Lanthimosa taki głos przeszkadza, potrafi bowiem zagadać tak ważną ciszę, która chociażby w Kle opiewała jego upiorny świat, a i w Lobsterze zrobiłaby pewnie niezłą robotę.

Lanthimos sprawia wrażenie, jakby bał się budowania i podtrzymywania gęstej atmosfery zbliżającego się wyroku i dojmującej samotności. Ucieka się więc do scenariuszowej wolty, buduje leśny ruch oporu i narrację wokół założenia, że miłość zbawi cały ten zły świat, którą to tezę realizuje w sztampowo napisanej historii romansu. Ta ucieczka ku wartkiej akcji zbliża go do Her Spike’a Jonze’a. Amerykanin, podobnie jak Grek, wolał opowiadać o samotności poprzez gotowe rozwiązania gatunkowe zamiast dać się ponieść klimatowi stworzonej antyutopii, ale jego film i tak broni się bardziej – głównie dzięki intymności opowiadanej historii, której Lobsterowi całkowicie zabrakło.

Wizja Lanthimosa nie ma ani intelektualnej precyzji satyry, ani grozy antyutopii, a chaotyczna próba odnalezienia balansu między jednym a drugim spełza na niczym. Klimatyczne zdjęcia i najważniejsze twarze Hollywood biegające po lesie to zawsze jakaś atrakcja, ale martwi to, że grecki reżyser szukając kompromisu z bardziej masowym widzem, stępił całkowicie ostrze swojego nieoczywistego i chłodnego kina.

Lobster, reż. Yorgos Lanthimos, USA/Irlandia/Wlk. Brytania/Francja/Holandia/Grecja, 2015