Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Historia dopowiedziana – dwugłos o „Powstaniu Warszawskim”

Dwugłos /

Bartek Przybyszewski: Wiem skądinąd, że nie jesteś szczególnym fanem polskiego dubbingu. Jak ci się zatem podobało Powstanie Warszawskie – film w dużej mierze oparty na podłożonych pod obraz głosach?

Jakub Dębski: Film jest właściwie w całości na nich oparty. Gdyby wyciąć ścieżkę dźwiękową, zostajesz z serią często fascynujących, ale przeważnie zupełnie niepowiązanych ze sobą obrazów. I przy okazji prawdopodobnie z lepiej spędzoną godziną z hakiem.

BP: Może zanim przejdziemy do meritum, wytłumaczmy pokrótce, czym jest filmowe Powstanie Warszawskie. Otóż: jest to fabularyzowany dokument, czy też może raczej film fabularny zmontowany w całości z obrazów archiwalnych. Czarno-białe materiały zostały pieczołowicie pokolorowane i wyczyszczone, a pod zarejestrowanych na taśmie powstańców i mieszkańców Warszawy podłożono głosy aktorów.

I tak: klamrę fabularną dla niepowiązanych ze sobą – twoim zdaniem – obrazów, stanowią dialogi z offu Karola i Witka, braci-reporterów, którzy otrzymali zlecenie zarejestrowania warszawskiego sierpnia ̓44.

Z tą sztucznie dopisaną historią mam kilka problemów. Po pierwsze: uważam, że jest zbędna w ogóle, a momentami niepotrzebnie ckliwa (vide: odczytywanie korespondencji, którą chłopcy prowadzą ze swoją rodziną). Twórcy filmu mieli dostęp do ogromnej ilości interesujących, nierzadko szokujących materiałów i postanowili je podkoloryzować, z reguły wykonując ekspozycję. Aktorzy tłumaczą widzom, kim są osoby widoczne na ekranie, co robią i jak nazywają się oręże, którymi walczą. Tylko czy te zdjęcia potrzebują dodatkowego komentarza? Moim zdaniem nie. W jednej ze scen widzimy stosy trupów ułożonych na podwórzu kamienicy – ten obraz sam w sobie chwyta za gardło. Tymczasem w tle wciąż słyszymy… płacz kamerzysty, dość drętwo odegrany przez aktora Michała Żurawskiego, wcielającego się w Karola.

JD: Tu bym całej winy tak bardzo nie zrzucał na aktorów – sam napisany tekst jest bardzo drętwy i ciężko coś z niego wyciągnąć. Wszyscy grali głosowo mniej więcej tak samo – teatralnie, a każda kwestia była silnie naładowana emocjonalnie, przez co nikt nie brzmi w filmie jak prawdziwy człowiek. Innymi słowy Powstanie zostało zdubbingowane tak, jak zwykle, czyli jak kreskówka.

Wybór takiego typu narracji wydaje się mieć jakieś podstawy, bo w końcu główni bohaterowie mówią z offu, więc twarzą nie przekażą nam żadnych emocji. Z drugiej strony mamy chyba jednak uwierzyć, że to prawdziwi ludzie tamtego czasu.

Ale najsilniejszy dysonans czujemy wtedy, kiedy kwestie wkładane są w usta ludzi widocznych na tych starych obrazach. Wyłapano każdy ruch warg, żeby wycisnąć z niego trochę dialogu. A nawet jak nikt nie trzepocze wargami, to zawsze znajdzie się jakieś ujęcie, na którym nie wiadomo, czy ktoś coś mówi, czy nie, bo film jest rozmazany lub osoby znajdują się za daleko. No to teraz już wiemy, że mówi. Mówi na przykład Ajaj, tylko mnie nie upuśćcie! starowinka niesiona na ulicy przez dwóch panów. Dobrze wiedzieć.

BP: I w ten sposób docieramy do kolejnego problemu: czy wkładanie JAKICHŚ słów w usta prawdziwych ludzi (część z nich przecież jeszcze żyje) jest etyczne? OK – twórcy skorzystali z pomocy speców od czytania z ruchu warg, ale przecież w wypowiedzi liczy się nie tylko jej dosłowne znaczenie, ale też kontekst, w jakim została wypowiedziana.

Weźmy na przykład krótki moment, w którym widzimy młodą dziewczynę – być może sanitariuszkę, być może uczestniczkę walk. Dziewczyna kręci głową i z poważną miną mówi: Nie. I widać doskonale, że rzeczywiście wypowiedziała właśnie to słowo. Tyle że dziś możemy tylko dociekać, czego dotyczyło to nie. Niewykluczone, że była to odpowiedź na pytanie: Czy ktoś przeżył?. A być może wydarzył się jakiś inny dramat, przez który dziewczyna od kilku dni odmawiała jedzenia? Możemy tylko spekulować. I co z tym nie zrobili twórcy filmu? Ustami jednego z kamerzystów zadali z offu pytanie: Czy pójdziesz ze mną zatańczyć?. Sala kinowa ryknęła śmiechem – i tak z potencjalnego dramatu otrzymaliśmy komedię.

Pytanie brzmi: jak daleko możemy zaingerować w materiał archiwalny, żeby rzeczywiście był on non-fiction – tak, jak chcieliby tego twórcy.

JD: Otóż to. Cały czas myślałem o tym, jak wszędzie trąbi się, że „to pierwszy na świecie dramat non-fiction”. Rzecz w tym, że to, co nie jest fikcją w Powstaniu, nie jest dramatem (sensu stricto) filmowym, a to, co nim jest, zostało dorobione.

Na papierze sam pomysł fabuły w sumie wydał mi się ciekawy. Dopiero po wizycie w kinie zobaczyłem, jak bardzo te materiały zwyczajnie nie nadają się do takiej obróbki. Bardzo rzadko widzimy dwa razy tę samą osobę. Ujęcia mają po parę sekund, więc jeden dialog słyszymy przez kilka ujęć, a każda taka dopisana rozmowa jest krótka i banalna. W wielu scenach (zwłaszcza w jednej pod koniec) czuć, że materiału jest za mało, by móc z jego użyciem zbudować sensowny dramat.

Nie popisano się wyobraźnią – bohaterowie są strasznie papierowi, a kwestie ograniczają się do kilku stałych śpiewek. Ze dwa razy wydawało mi się, że użyto tej samej nagranej dyskusji w różnych częściach filmu – tak niewiele było między tymi scenami różnic.

BP: Moim zdaniem ten film (już jako idea) nie wymagał opierania go na jakimkolwiek pisanym scenariuszu. Zwłaszcza tak przewidywalnym i niezgrabnie rozpisanym. Twórcy mieli doskonały materiał, który wystarczyło tylko odpowiednio wyselekcjonować i wtedy nie potrzebowałby żadnego komentarza. A tak otrzymaliśmy historię, owszem, „dopowiedzianą”, tyle że zupełnie niepotrzebnie.

A tak à propos selekcji – uważam, że ludzie za nią odpowiedzialni zostawili jednak zbyt dużo materiału. Film jest za długi o jakieś 20–30 minut.

JD: Dla mnie to po prostu nie jest materiał dla kina. Twórcy o tym wiedzieli, więc dorobili historyjkę, żeby przykuwała uwagę widza. Gorzej, że budują ją na przeciętnych żarcikach, powtarzaniu słowem informacji przekazanej już w obrazie i pustej pompie.

Te miesiące pracy historyków, kolorystów i innych ludzi zaangażowanych w odświeżanie materiału sprzed 60 lat poszły na marne przez współczesny dźwięk, do tego zrobiony na „odwal się”. Bylejakość w tym obrazie jest wszechobecna: niezgrane ruchy warg, źle położone akcenty w zdaniach, świst pocisków przy twarzy widza, kiedy w kadrze nic się nie dzieje, ksiądz na placu brzmiący, jakby stał obok nas w studio.

Dźwięk po prostu zniszczył dla mnie te obrazy. Teraz na pewno nie będę mógł zwyczajnie kontemplować kadru z zerwanymi torami, bo będę słyszał w głowie: Witek, patrz. Tory donikąd. Parę razy zatkałem uszy i patrzyłem, wyobrażając sobie, zamiast ścieżki dźwiękowej, trajkotanie starego projektora.

BP: Może więc zamiast pastwić się nad dźwiękowcami, aktorami głosowymi i reżyserem dubbingu (Miriam Aleksandrowicz, odpowiedzialna między innymi za skandaliczną lokalizację pełnometrażowych Simpsonów), skupmy się na obrazie.

Bo jest na co popatrzeć. Kolory nie są przejaskrawione (a to się zdarzało, np. w pokolorowanej Casablance) – paleta jest odpowiednio „wyblakła”, na tyle, że całość jest wiarygodna. Obraz został również wyczyszczony z brudów, przynajmniej tam, gdzie było to możliwe.

Jednak oprócz kolorystów, którzy wykonali tytaniczną pracę, należy zwrócić uwagę na świetny montaż. Bardzo współczesny, dynamiczny, stylizowany na fabułę nakręconą w ostatnich latach.

JD: Nad tym montażem się zastanawiam. Nie wiem, czy szybkie tempo nie sprowadza się do tego, że materiału wideo, który udało się uratować, było za mało. Jeśli zaś jest to celowy zabieg, to moim zdaniem nadal należy się po łapach, bo brakuje miejsc, w których zatrzymalibyśmy się na chwilę w jakiejś scenie i faktycznie mogli poczuć tamtą Warszawę.

Zamiast tego skaczemy między kadrami jak w krótkim filmie propagandowym. Nie tylko wtedy, kiedy faktycznie mamy do czynienia z wmontowanym filmem propagandowym (który moim zdaniem jest najjaśniejszą częścią Powstania).

BP: Mnie się wydaje, że film jest dobrze wyważony pod względem momentów „wyciszenia”. Są długie sekwencje rozdzielania posiłków, rozbrajania pocisków, jest dużo scen z cywilami na ulicach czy z niemieckimi jeńcami z budynku Pasty.

Najsłabiej wypadają momenty, w których „coś się dzieje” – choćby walki uliczne, które często tworzono na podstawie zdjęć propagandowych. Żenuje choćby wspomniany przez ciebie świst kul w chwilach, w których żadnego świstu być nie mogło.

JD: Takie przykłady sytuacji, w których dźwięk i obraz nie pasują do siebie, moglibyśmy pewnie mnożyć jeszcze długo. Uczucie zupełnego rozdzielenia tych dwóch towarzyszyło mi przez większą część filmu.

Dlatego ciężko mi polecić komuś Powstanie. Wydaje mi się, że swoją rolę odegrałoby lepiej na przykład jako 30-minutowy, niemy zestaw klipów w Muzeum Powstania Warszawskiego. Jasne, taka produkcja kinowa na pewno trafi do większej liczby Polaków, ale za nic bym jej w tej formie nie uznał za wartościową historycznie. Dźwięk oddala nas od prawdziwego obrazu, zamiast go nam przybliżać.

BP: Ja jednak mogę Powstanie Warszawskie polecić, ale tylko pod warunkiem, że obejrzy się je w telewizji, z wyciszonym dźwiękiem i z płytą z piosenkami powstańczymi w tle. Czy coś w tym stylu.

A tymczasem, idę obejrzeć Kanał.