Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Grzech produktywności

Artykuły /

Czas, jakim dysponuje istota ludzka, to w późnym kapitalizmie największe dobro. Od dziecka wmawiają nam, by go nie trwonić, by spędzać go rozsądnie, czyli wykonując czynności, które mogą nas rozwinąć umysłowo lub fizycznie. By nim nie szafować, bo młodość i sprawność miną raz-dwa, a przecież mamy na ziemi tyle ważnych spraw do załatwienia, tylu rzeczy możemy (powinniśmy!) dokonać.

Płacimy za warsztaty organizacji czasu i efektywnego prowadzenia kalendarza – bo efektywność to kolejny złoty cielec epoki, w której mają się liczyć głównie praca i „samorozwój”. Płacimy też za coaching, podczas którego wbijają nam do głów, jak „twórczo wykorzystać” każdy wolny moment. Płynąc w kierunku mitycznej idealnej organizacji swojego dnia, tygodnia i życia, mijamy więc kolejne boje: chwila, którą „twórczo wykorzystamy”, wcale niekoniecznie musi bowiem być wolna. Możemy robić przecież kilka rzeczy naraz, nauczyć się multitaskingu, nawiązywać nowe kontakty biznesowe podczas oczyszczających umysł masaży czy spacerów po parku, odbierać służbowe telefony na szkoleniach z układania ikebany i odpisywać na maile w pociągu. Technologie, przeklęte przedłużenie naszych rąk, języka i mózgu, mają nam to ułatwiać.

A potem płacimy ciężkie pieniądze za warsztaty wyciszenia się i „odpuszczenia sobie”. Organizujemy dwudniowe „ucieczki z miasta” do umownie oddalonych od cywilizacji miejsc, gdzie wreszcie się wyluzujemy, bo pozwoli się nam wyłączyć telefon i czytać na werandzie. Oczywiście wcześniej we wszystkich kanałach komunikacji ustawiamy autoresponder informujący, że „uciekliśmy na kilka dni na wieś naładować akumulatory”, żeby szef lub klient broń Boże nie pomyśleli, że mamy ich w dupie, i żeby po powrocie wszyscy pytali, jak było nad tą Biebrzą. A my wtedy drżącą ręką przekażemy pytającym karteczkę z numerem telefonu do uroczego pensjonaciku (250 zł/doba), zastrzegając, by nie puszczać go zbyt szeroko w obieg, bo „zrobi się tam jak w mieście”.

Handlujemy nie tylko siłą naszych rąk, jak u zarania feudalizmu i kapitalizmu. Handlujemy też naszym czasem wolnym, zatracając granicę pomiędzy nim a pracą i godzinami przeznaczonymi na obowiązkowy rozwój. Wszystko można kupić: od marzeń po uczucia i emocje. Wszystko także musi być „po coś”: praca, Biebrza, ikebana, filiżanka kawy i emocjonowanie się nowymi modami, które dają nam poczucie sprawczości i sensu wykonywania pewnych czynności (patrz: zero waste). Wszystko ma przesuwać nas w przód lub w tył na planszy sukcesu, rozwoju i popularności – jak w grze planszowej chińczyk z dzieciństwa, w którą nikt już nie gra.

Przyjemności prywatne to złodzieje czasu, który można by spędzić bardziej „produktywnie”. Każdy kurs, szkolenie, wyjście, kawa, wizyta w muzeum, choć teoretycznie przyjemne i robione dla siebie, w duchu średnioklasowego well-being, mają jakiś pragmatyczny cel – choćby nim było wrzucenie do mediów społecznościowych zdjęcia pod hasłem „zobaczcie, zobaczcie, jak świetnie się bawię, rozwijam, jak mądrze spędzam sobotę”.

Ostatnio czytałam o terapii odwykowej od internetu i kursie wyłączania telefonu. O tym, jak uciec od kompulsywnego sprawdzania, czy nie potrzebuje nas skomplikowany, pełen zależności wirtualny świat, którego jeszcze nie tak dawno wcale przecież nie było. Pomyślałam wtedy, że jedynym jeszcze nieskolonizowanym procesem fizjologicznym naszego umysłu i ciała jest sen. Tak pisze o nim Jonathan Crary w swojej głośnej książce 24/7. Późny kapitalizm i koniec snu:

Sen – stan bezużyteczny i zasadniczo pasywny, generujący niepoliczalne straty czasu produkcji, obiegu i konsumpcji dóbr […] to radykalna przerwa w kradzieży naszego czasu dokonywanej przez kapitalizm […] Sen – jako potrzeba i związany z nią czas – nie daje się skolonizować ani zaprząc do wielkiej maszynerii opłacalności, pozostaje zaburzającą ciągłość anomalią i kryzysowym punktem globalnej teraźniejszości. Pomimo wysiłków badawczych nie poddaje się żadnym strategiom mającym na celu jego wykorzystanie czy przekształcenie. To, że nie można z niego wytworzyć niczego wartościowego, jest szokujące i niepojmowalne.

Nikt z nas nie jest już wolny od nacisków, jakie wywiera na nas kultura nieustannej produktywności i nieustannej czujności. Nie było cię, nie odpowiedziałeś, nie skomentowałeś? Wypadasz z obiegu informacyjnego i towarzyskiego. Kiedy wrócisz, musisz dać o sobie znać podwójnie mocno, bo ludzie, których nigdy nie widziałeś i pewnie nigdy nie spotkasz, mogliby o tobie zapomnieć. Lista obowiązków do wykonania zawsze będzie nieskończenie długa, a atmosfera nieustannego bycia mrówką skłania ku temu, byśmy zrobili sobie kolejną kawę i natychmiast się nimi zajęli. W niezamierzenie zabawny sposób puentuje to historia Merlina Manna, blogera, który podpisał umowę na napisanie książki o „dobrym” spędzaniu czasu. Po dwóch latach porzucił projekt, nie napisawszy słowa, twierdząc, że stracił bardzo dużo czasu i wartościowych chwil z życia swojej małej córki, bo miesiącami koncentrował się właśnie na tym, jak „dobrze” spędzać czas.

Ale kultura późnego kapitalizmu jest kulturą natychmiastowej kompensacji i papierków lakmusowych, których odcień musimy w dodatku wszystkim pokazać. Praca zasługuje na szybką nagrodę, brak satysfakcji (zawodowej czy w relacji z innymi osobami) skutkuje błyskawiczną zmianą. Zamiast faktycznie zamykać za sobą drzwi do pracy – i fizycznie, i w głowie – właściwie nigdy z niej nie wychodzimy. Zamiast wstąpić w drodze do domu na zimne piwo, sączyć je i patrzeć w przestrzeń, resetując mózg (bez telefonu, gazety i innych stymulantów), my nagradzamy się wieloma przyjemnościami, które jednak z uporem nazywamy guilty pleasures. Guilty, bo nie pracujemy, choć czekają deadline’y. Guilty, bo poziom wybieranej przez nas dla odpoczynku rozrywki jest prosty, a przecież mamy takie wielkie ambicje, plany i zadania, tak bardzo chcemy, by każda minuta naszego czasu spędzonego poza pracą była minutą quality time, kolejnego złotego cielca kultury samorozwoju. Guilty, bo przecież, niepytani przez nikogo, tłumaczymy się z chęci przeleżenia niedzieli i zjedzenia mrożonej pizzy kupionej na stacji benzynowej. Nie wiadomo tak naprawdę przed kim. Pewnie przed tymi, którzy w tę niedziele byli na kursie ikebany i wrzucili piękne, kolorowe zdjęcia, świadczące o jakości spędzonego tam przez nich czasu. Chociaż przecież w gruncie rzeczy wiemy, że ta cała ikebana to stawianie suchych badyli w kuble.

Szaleńczo gonimy za produktywnością, która w końcu i tak nam ucieka, mimo że mamimy ją red bullami i obietnicą tygodniowych wakacji nad wodą. Tymczasem czas wolny, wolny autentycznie, a nie wypakowany kolejnymi „ciekawymi” zadaniami, jest niezbędny naszemu mózgowi i psychice. Nazywajmy go zatem tym, czym naprawdę jest – dobrze spędzonym, a nie straconym. I starajmy się z powrotem upchnąć pracę tam, gdzie jej miejsce, a wyrzucić ją z domów, kawiarń, parków, pociągów i tramwajów. Nie trzeba się tego uczyć na żadnym specjalnym kursie.

 

Magdalena Okraska

Ur. 1981. Etnografka, nauczycielka, działaczka społeczna, feministka. Autorka książki „Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu”, reportażu o konsekwencjach transformacji. Mieszka w Zawierciu.