Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Głębokie dekolty, płytki film („American Hustle”)

Recenzje /

Zdarzyło wam się, że ktoś opowiedział wam historię i nie za bardzo wiedzieliście, po co właściwie to zrobił? A jednak słuchaliście, bo wasz rozmówca robił takie śmieszne miny i umiejętnie modulował głos. Słuchaliście ze skupieniem, urzeczeni jego osobistym urokiem i gawędziarskimi zdolnościami. Trwało to jakiś czas, ale niestety nie doprowadziło do żadnej konkluzji. Dopiero wtedy zorientowaliście się, że cała ta opowieść nie była ani zabawna, ani ciekawa, ani tym bardziej mądra. A zamiast jej słuchać, mogliście zrobić sto przyjemniejszych lub bardziej pożytecznych rzeczy. Takim gawędziarzem okazał się David O. Russell, a opowieścią – jego film American Hustle.

Zarys fabuły przedstawia się dość obiecująco. Oto para prosperujących oszustów finansowych (Christian Bale i Amy Adams) dostaje się w łapska agenta FBI (Bradley Cooper) i musi pójść z federalnymi na współpracę, by uniknąć dotkliwych konsekwencji prawnych. Umiejętności kanciarzy mają posłużyć do przyłapania na korupcji kilku grubych ryb (wśród nich burmistrz miasta Camden – w tej roli Jeremy Renner). Wydawałoby się, że to idealny punkt wyjścia do zaserwowania widzowi emocjonującej próby sił pomiędzy bohaterami. Wyobrażam sobie, że gdyby za temat wzięli się sprawdzeni w podobnych bojach bracia Coen albo nieodżałowany dla kina Steven Soderbergh, nad całym filmem unosiłoby się krzyczące pytanie podnieconych widzów: kto tu kogo sprawniej przechytrzy? Pod American Hustle podpisał się jednak David O. Russell – reżyser niepozbawiony talentu, ale lepiej czujący się w historiach zupełnie odmiennych gatunkowo.

Wystarczy przypomnieć dwa poprzednie filmy nowojorczyka, żeby stwierdzić, że jego naturalnym środowiskiem jest szeroko pojęta obyczajówka. Podczas oglądania Fightera i Poradnika pozytywnego myślenia nie przeszkadza brak złożoności (a wręcz miałkość) opowiadanych historii, ponieważ Russell te niedostatki wynagradzał feerią barwnych postaci, wśród których nawet te epizodyczne potrafiły wzbudzić autentyczny entuzjazm (pamiętacie psychoterapeutę albo sąsiada-pantoflarza z Poradnika pozytywnego myślenia?). Aktorom zaś pozwalało to na stworzenie ról, które na długo pozostają w pamięci i z którymi łatwo można się utożsamić. Nie powinno więc dziwić, że aktorska drużyna Russella skosiła w ostatnich latach kilka Oscarów (Bale, Melissa Leo, Jennifer Lawrence).

Niestety, American Hustle nie daje odtwórcom ról takich możliwości (mimo że film nominowano do Nagród Akademii Filmowej w każdej z czterech kategorii aktorskich). Reżyser puszcza oko do widza w sposób ewidentnie przesadzony, nawet jak na średnio poważną konwencję całego filmu. Nie jest to historia przypominająca Tajne przez poufne Coenów, gdzie między twórcami a widzami istniała oczywista nić porozumienia pod hasłem „Uwaga, to film o skończonych kretynach”. Tymczasem w stokroć poważniejszym American Hustle wydaje się, że Bale, Adams, Cooper i Lawrence nie grają ludzi, ale figury (choć trzeba przyznać, że wychodzi im to świetnie). Co gorsza, Russell tak bardzo skupił się na rozpaczliwych próbach uczłowieczania swoich do bólu powierzchownych bohaterów, że zupełnie zaniedbał intrygę, która podana jest w sposób rozczarowująco mało dynamiczny.

Na tym właśnie polega subtelna różnica pomiędzy aktorami Russella a resztą tegorocznych nominowanych. Łatwo nam się zachwycać poświęceniem Matthew McConaugheya, który dla roli w Dallas Buyers Club zrobił z siebie szkielet. Jednak to tylko didaskalia, ponieważ naszą uwagę angażuje głównie jego brawurowy występ przed kamerą, wcielenie się w postać z krwi i kości (choć bardziej z kości). Tymczasem w American Hustle zachwycić próbuje nas równie mocno odmieniony Bale (przytył 20 kilogramów). I choć jego rola jest naprawdę pyszna (podobnie jak większości obsady), to trudno oprzeć się wrażeniu, że fascynacja tą postacią bierze się głównie z faktu, iż oto staje przed nami łysy spaślak, który przed chwilą był przecież Batmanem! Trudno powstrzymać uśmiech na widok Bradleya Coopera z wałeczkami na głowie. Rzecz w tym, że samo w sobie nie byłoby to zabawne, gdyby na ekranie pojawił się jakiś półanonimowy aktor, a nie opatrzona hollywoodzka gwiazda. W tym kontekście być może uczciwsze wobec widza byłoby jeszcze mocniejsze dociśnięcie pedału zgrywy. Mam na myśli istną groteskę, w którą poszedł Andrzej Wajda w końcówce ekranizacji Zemsty, gdzie aktorzy na tle kurtyny dziękują widzom za obejrzenie spektaklu (w przypadku American Hustle scenografia byłaby nieco inna – kolorowy wybieg, nad którym góruje kula dyskotekowa).

Pozostając jeszcze przy temacie obsady, materiałem na osobny tekst jest rola Jennifer Lawrence. Młoda gwiazda nie zawodzi, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że w jej przypadku Russell zaliczył małą obsadową wpadkę. To bodaj ostatnia aktorka, którą wyobrażałbym sobie w roli sfrustrowanej kury domowej o ambicjach choć częściowego wybicia się na niezależność. Niemniej w kontekście wspomnianej fasadowości wszystkich bohaterów, zarzucanie niewiarygodności postaci Rosalyn byłoby zgoła absurdalne.

Nie sposób odmówić twórcom American Hustle pieczołowitości w odtwarzaniu realiów lat 70. (kostiumy, scenografia, charakteryzacja), nawet jeśli niektóre stylizacje są nieco przesadzone. Russell odrobił także lekcję ze ścieżki dźwiękowej (pojawiają się tu m.in. Donna Summer, Bee Gees, Tom Jones, Electric Light Orchestra), jednak od kiedy na filmowe salony wkroczył Quentin Tarantino, umiejętne klecenie soundtracków stało się dla twórców minimum przyzwoitości. Niekiedy wykorzystanie standardów muzyki rozrywkowej zakrojone jest w American Hustle na wywołanie taniego efektu (scena, w której Jennifer Lawrence w gumowych rękawicach śpiewa Live And Let Die jawi mi się jako zabawna, ale w sumie średnio udana próba powtórzenia uroczo groteskowego wykonania hitu Delilah przez Christophera Walkena w filmie Romanse i papierosy).

Jedynym pytaniem, które zrodziło się we mnie po obejrzeniu American Hustle, było: czy to dekolty Amy Adams tak przyćmiły wzrok członkom Akademii, że zdecydowali się obsypać oscarowymi nominacjami tę efektowną i brawurowo zagraną wydmuszkę? A może obudziła się w nich tęsknota do lat 70., których klimat tak mocno jest przez Russella i spółkę opiewany? Jeśli tak, to o wiele lepiej dla Hollywoodu byłoby, gdyby jego luminarze mniej zwracali uwagę na dzwony i muzykę disco, a bardziej na jakość tworzonych w tamtej dekadzie filmów.

American Hustle, reż. David O. Russel, USA (2013)

Jacek Skałecki

(ur. 1988) – urodził się i mieszka w Lublinie. Absolwent dziennikarstwa UMCS. Twórca "LUBcastu – podcastu o Lublinie".