Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Gaworzenie jako objawienie („Echolalie. O zapominaniu języka”)

Recenzje /

Wykrzyknienia, onomatopeje, nieme litery, duchy martwych języków, słowa zapomniane i te pamiętane za bardzo, bo skojarzone z traumą… Językowe wcielenia niesamowitości, które nie mogą nie fascynować. Jednym ze sposobów na ich oswojenie może być lektura książki, która zbiera opowieści na ich temat i wysnuwa z nich własny mit ‒ o tym, że jeśli będziemy się w to wszystko wsłuchiwać, przypomnimy sobie o utraconej możliwości innego języka i innej komunikacji.

Daniel Heller-Roazen pracuje na prestiżowym stanowisku profesora literatury porównawczej Uniwersytetu Princeton. Pochodzi z Toronto, jest stosukowo młody i wygląda sympatycznie. Tłumaczy Giorgio Agambena. Jego książki dotyczą piractwa (czy raczej figury pirata jako wroga porządku społecznego), metaforyki dysharmonii (o tym, co rozbijało próby przedstawiania świata jako harmonijnej całości) oraz archeologii wrażliwości (w jaki sposób wyrażano świadomość „bycia żywym”). Jeszcze w tym roku ma się ukazać studium z fenomenologii języków sekretnych. Po polsku mamy od niedawna jego Echolalie, które ukazały się nakładem wydawnictwa słowo/obraz terytoria, w serii „Media”, pod szyldem „lingwistyka”.

Czytelnik spragniony wieści ze świata nauki o języku będzie jednak zawiedziony. Nie ma tu nowych odpowiedzi na pytania stawiane przez lingwistów: o genezę poszczególnych języków, o granice między nimi czy o mechanizmy stojące za niezwykłymi zjawiskami fonetycznymi. Heller-Roazen przywołuje te pytania tylko po to, żeby sproblematyzować założenia, które się za nimi kryją. Lingwiści są dla niego raczej materiałem badawczym niż partnerami rozmowy. Widać to szczególnie dobrze w eseju poświęconym metaforom biologicznym w językoznawstwie, gdzie autor z wyraźnym upodobaniem raczy nas fragmentami takimi jak ten: Język kornijski zniknął z powierzchni ziemi, kiedy 26 grudnia 1777 umarła pani Dolly Pentreath, znacznie zubożając rodzinę pozostałych przy życiu języków celtyckich. Mówienie o życiu i śmierci języków okazuje się jednym ze sposobów oswajania żywiołu, od którego człowiek jest tak bardzo zależny. Roazen opowiada historie destabilizujące tę opozycję ‒ o językach zmartwychwstających, reinkarnujących się, widmowych, rozczłonkowanych. Obojętnych na antropomorfizujące klasyfikacje i rozgraniczenia, na ludzkie życie i śmierć.

„Materiałem badawczym” Heller-Roazena jest zatem język, w jakim mówi się i mówiło o języku. A co z metodą? Na książkę składa się 21 kilkustronicowych rozdziałów. Nie ma tu charakterystycznych dla pracy naukowej podziękowań, wstępu ani podziału na części. Nie są to też eseje zebrane, publikowane przy różnych okazjach i połączone głównie osobą autora. To książka – starannie skomponowana, podana czytelnikowi do interpretacji jako rozwijająca się narracja z początkiem i końcem. Właśnie: narracja. To ona jest drogą, której finałem jest lekturowa satysfakcja. Echolalie przypominają właściwie powieść awanturniczą – każdy z króciutkich rozdziałów dostarcza nowych poszlak, które możemy rozkładać na mapie, by na koniec dotrzeć do skarbu zrozumienia. Możemy też ułożyć z nich konstelację. Metoda Hellera-Roazena to w istocie zestawianie ze sobą figur wybranych z różnych czasów, kultur i porządków, by oświetlały się wzajemnie i dawały punkt odbicia dla jego własnej refleksji. Nieprzypadkowo środkowy rozdział zatytułowany jest Gwiazdki, a w ostatnim zostaje przywołany Walter Benjamin jako autor eseju Zadania tłumacza.

Najważniejsze są zatem figury, a jest ich nieco ponad 21. Zostają zaczerpnięte z traktatów językoznawczych, mitopei, poematów i nowel. Od arabskiego poety al-Ma’arīego, Freuda, Arendt i Chomskiego. Jedna z nich to (na przykład) „pisząca krowa” ‒ tak zatytułowany jest rozdział przywołujący fragment Metamorfoz Owidiusza o nimfie Io, zamienionej przez Zeusa w jałówkę i próbującej ujawnić tożsamość poprzez pisanie swojego imienia kopytem na piasku. Heller-Roazen niespiesznie rysuje ten obraz, medytuje nad nim w asyście XVI-wiecznych komentarzy, by na koniec dojść do wniosku, że metamorfoza jest medium każdej mowy, a każde słowo ostatecznie stworzone jest z liter zapisanych na piasku kopytem nimfy, która już nie istniała. W ten sposób mówi o tekście Owidiusza z perspektywy zafascynowanego metaforyką lingwistyczną komparatysty, ale też wypowiada się jako poetyzujący filozof języka, który reinterpretuje mit, by przekazać myśl, do której ten pośrednio go doprowadził.

Ta dwukierunkowość jest cechą całej książki. Heller-Roazen dźwiga się na ramionach metafor, by myśleć, jednocześnie mając za przedmiot rozmyślań same metafory, gdy zdaje sprawę z historii relacji między nimi. Weźmy język, który mówi mimo śmierci człowieka, i człowieka, który mówi mimo braku języka ‒ obrazy omówione w rozdziale Aglossostomografia. Badacz odnajduje je w opisach przypadków medycznych, naśladowaniu ludzkiej mowy przez papugi, na nagrobku greckim, oznajmującym: jestem upamiętnieniem Glaukosa, w opowiadaniu Poego Prawdziwy opis wypadku z p. Waldemarem. Samo to zestawienie rzuca światło na nieoczywistą podstawę każdego z przedstawień: wyobrażenie rozdzielności języka i mowy. Po takim ćwiczeniu wyobraźnia szybko oswaja się z kolejną, stworzoną już przez Hellera-Roazena metaforą języka, który rozciąga się poza ciało i poza mówiącego, przeżywając w zapomnieniu tego, z czego zdawało się pochodzić, i tego, dla czego zdawało się żyć. Można powiedzieć, że to, co nazywamy „językiem”, nie jest niczym innym niż właśnie bytem, który przeżywa sam siebie.

Nietrudno dostrzec podobieństwo tej puenty do przytoczonej wyżej. I tu, i tam podmiot języka oscyluje między dwoma stanami – przed i po ‒ bowiem coś utracił, o czymś zapomniał, czymś przestał być (nimfą, żyjącym organem; w innych rozdziałach także starożytnym językiem hebrajskim czy Eliasem Canettim mówiącym w dzieciństwie po bułgarsku). Zarazem właśnie ta utrata umożliwia mowę, pismo, życie języka czy pamięć o nim, choć już w zmienionej formie. Jest przepustką do wejścia w przestrzeń artykulacji tożsamości. Taka teza nie poraża oryginalnością czytelników współczesnych filozofów języka czy literatury, jak już słusznie zauważono. Zostaje jednak osadzona w gwiazdozbiorze tekstów kultury w sposób tak jednorazowy, intrygujący i subtelny, że rozumienie jej w toku lektury zyskuje nowy wymiar, nawet jeśli miewamy poczucie powtórzenia.

Heller-Roazen wykonuje jeszcze co najmniej jeden ciekawy gest hermeneutyczny – przeprowadza ulubioną przez psychoanalityków paralelę między procesem ontogenetycznym a filogenetycznym, czyli rozwojem człowieka jako osobnika i jako gatunku. Prowadzi nas od gaworzących dzieci, które muszą zapomnieć swoje niemal nieskończone umiejętności artykulacyjne, by nauczyć się konkretnego języka z jego ograniczoną fonetyką; przez rozdział na temat zapominania jako mechanizmu przystosowawczego właściwego człowiekowi definiowanemu jako zwierzę, które potrafi „robić mniej”; aż po przypowieść o micie wieży Babel, w świetle której historia ludzkości wygląda na szereg prób odtworzenia pierwotnego, zapomnianego języka pełnego porozumienia. Przywołane w książce figury okazują się śladami świadomości tej kondycji, której istotą jest zapomnienie o własnych źródłach.

Echolalie łatwiej zakwalifikować jako książkę z zakresu historii kultury niż lingwistyki. Kusi też uznanie ich za współczesny midrasz ‒ prowadzony w duchu teologii żydowskiej wywód heurystyczny, posługujący się jako argumentami a to anegdotą, a to prawidłami fonologicznymi, a to autorytetami Freuda, Kafki, Benjamina i ‒ oczywiście ‒ Tory. Przemawia za tym częściowo unoszący się nad tekstem duch postsekularnej filozofii Agambena. I w tym sensie można oprzeć się wrażeniu błędnego przyporządkowania Echolalii, raz jeszcze zaufać wydawcy i przyjąć ten sposób uprawiania nauk humanistycznych za nowy, ekscytujący standard.

 

Daniel Heller-Roazen

Echolalie. O zapominaniu języka

Przekład: Barbara Brzezicka

słowo/obraz terytoria, 2012

Liczba stron: 275