Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ferajna z Wall Street (M. Scorsese „Wilk z Wall Street”)

Recenzje /

Jeśli istnieje przepis na kino totalne, w którym wszystkich składników mamy pod dostatkiem i nie cierpimy od ich nadmiaru, to Wilk z Wall Street z pewnością jest tego najlepszym przykładem. Już od pierwszych minut fabuła pędzi niczym rozpędzony pociąg z szalonym maszynistą za sterem i ferajną zdziczałych furiatów za jego plecami. W rytmie szeleszczącego dolara, rock’n’rollowych kawałków i ciągnących się w nieskończoność ścieżek kokainy.

Jordan Belfort to młody, zdolny chłopak z ambicjami dorobienia się milionów – typowy produkt z metką „made in America”, reprezentant pokolenia yuppies zaczynający pracę zawodową w latach 80. XX wieku. A początki, jak wiadomo, nigdy nie należą do najłatwiejszych, dlatego Belfort z godnym podziwu spokojem znosi wszelkie inwektywy wypluwane w jego stronę z częstotliwością CKM-u. Cały poniesiony trud idzie jednak na marne, kiedy wkrótce po zdaniu egzaminu maklerskiego dowiaduje się, że jego dotychczasowa korporacja zbankrutowała w wyniku załamania na giełdzie. Zmuszony szukać sobie nowego zajęcia, trafia do podrzędnej firmy handlującej śmieciowymi akcjami małych spółek, których z pozoru nikt nie chce kupować. Jak się z czasem okaże, to właśnie tam, w obskurnym garażu (substytucie miejsca pracy), rozczarowany yuppie doświadczy zbawiennego katharsis. Wrodzony instynkt do manipulowania ludźmi oraz umiejętność wciskania kitu na każdy możliwy sposób – cecha zawstydzająca resztę kolegów-amatorów garażowej sprzedaży – w szybkim tempie pozwoli przemienić nieopłacalny interes w lukratywny biznes, a co za tym idzie: znoszony sweter w garnitury od Armaniego. Panie i Panowie, czas najwyższy zacząć karnawał!

A karnawał wyreżyserowany przez mistrza gangsterskich opowieści – których ducha bardzo wyraźnie da się odczuć, oglądając Wilka… (choćby narracja z offu wyjęta żywcem z Chłopców z ferajny bądź relacje małżeńskie nawiązujące momentami do scen z Robertem De Niro i Sharon Stone z Kasyna) – jest iście przedni. Scorsese należy bowiem do wąskiego grona reżyserów amerykańskich, których filmy przerażają, bawią, uczą, ale nigdy nie nudzą. Nie inaczej jest i tym razem. Autor Aviatora umyślnie zrezygnował z kręcenia dramatu o chciwych bankierach przyklejonych do biurek 24/h, chłodno kalkulujących każdy wydany i zarobiony milion (vide Gordon Gekko z Wall Street, będący casualową wersją Belforta, lub bohaterowie Żądzy bankiera Costy-Gavrasa). Zamiast tego pozwala zatopić się w kipiącej od zwierzęcej energii satyrze w stylu Wielkiego Gatsby’ego. Dzięki temu jesteśmy w stanie sympatyzować z Jordanem Belfortem (duża w tym zasługa Terence’a Wintera, autora wyśmienitego scenariusza). Błyszczy przede wszystkim duet ekranowych kumpli DiCaprio–Hill. Nieważne, czy wsiadamy z nimi na haju do samolotu, płyniemy jachtem podczas sztormu stulecia, czy przebywamy w biurowcu przypominającym ludzkie zoo – każda niemal scena z ich udziałem to zastrzyk potężnej dawki humoru starczającej na kolejne minuty seansu. Prawdziwą petardą jest jednak drobna (jaka szkoda!) rola Matthew McConaugheya wcielającego się w postać Marka Hanny, mentora głównego bohatera, wykładającego swoją firmowo-życiową filozofię młodszemu i mniej doświadczonemu koledze podczas kilkuminutowej sceny przy restauracyjnym stoliku.

Wall Street to nadal adres będący synonimem rozpusty i wszelkiego zła, Scorsese wcale nie mocuje się jednak z tym tematem, ucieka od populistycznego moralizowania w stronę komedii, bo – na przekór koniunkturze nakazującej wskazywanie palcem i osądzanie winnych kryzysu, co często odbywa się także za pośrednictwem kina – lepiej od czasu do czasu przekłuć balon nienawiści żywionej do czcicieli mamony, wsiąść do wypasionego Ferrari, rozsiąść się w nim wygodnie i choć przez trzy godziny poczuć, jak to jest być bogatym na wesoło.

 

Wilk z Wall Street, reż. Martin Scorsese, USA (2013)