Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Era kompilacji

Artykuły /

Pisząc te słowa, jednym uchem przyswajam ostatnie płyty Drake’a, Gorillaz oraz grupy Migos. Nie jest to jednak tradycyjna konsumpcja. Zamiast smakować utwory „od A do Z”, mieszam trzy różne światy ze sobą i sklejam z nich własne dzieło. Zanim puryści zaczną krzyczeć coś o herezji, spróbuję wytłumaczyć swoje frywolne podejście.

Otóż: jeszcze kilka lat temu nie było co do tego pewności, lecz w 2019 roku wszyscy (dziennikarze, muzycy, słuchacze) powinniśmy już zgodnie ogłosić śmierć dotychczasowej definicji albumu. Pojęcie materiału długogrającego, stanowiącego zamkniętą, spójną całość, gryzie glebę, a osoby pragnące kreować przeznaczone do kompleksowego odsłuchu projekty monolity żyją w prehistorii. Nowa era kompilacji sprzyja nieskoordynowanym wykwitom wyobraźni, a nie uporządkowanym strukturom: rynek chętnie przygarnia wydawnictwa przekazujące światu niefiltrowany strumień świadomości, często o surowej, zbliżonej do szkicu formie. Umowa między odbiorcami a artystami wygląda następująco: Oni zalewają nas dziesiątkami odważnych pomysłów, ale to My dokonujemy selekcji.

Ta popkulturowa wolta wywołuje oczywiście masę kontrowersji. Krytycy radykalnej koncepcji doszukują się w niej dowodów degeneracji sztuki masowej, odchodzącej od kultu wycyzelowanego dzieła na rzecz gorączkowego kolażu niewykończonych idei. Streamingowy biznes odgrywa dla nich rolę czarnego charakteru, zmuszającego wykonawców do przedkładania ilości nad jakość. Mimo że te argumenty pozornie brzmią całkiem logicznie, to wystarczy nieco dogłębniej przeanalizować zjawisko, aby dostrzec drugą stronę medalu. Muzyczna ewolucja wprowadza do świata nowoczesnych brzmień świeże elementy modyfikujące znaną układankę. Nie dość, że burzy ona dystans pomiędzy artystą i odbiorcą, a także prowokuje niczym nieskrępowane podejście do gatunkowych ram, to na dodatek zacieśnia więzy głównego nurtu z podziemiem oraz efektywnie komentuje problemy cyfrowej cywilizacji.

Obecnie każdy z nas może wejść w intymną kooperację z ulubionym artystą. Konstrukcyjny chaos większości krążków zachęca zresztą do ingerencji w chronologię, czy nawet do likwidowania niepasujących nam fragmentów, a odbiorca przetwarzający podstawowy produkt odgrywa równie istotną rolę, co wokalista czy producent. Od momentu premiery projekt żyje dzięki temu własnym, niezależnym od pierwotnych zamysłów życiem, przez co ma przedłużony termin przydatności do spożycia – swobodna forma playlisty zakłada bowiem uniwersalność i może być aktualizowana niemal w nieskończoność. Trzy lata temu Kanye West szokował nieustannymi poprawkami wprowadzanymi do The Life of Pablo – teraz jego działania można traktować po prostu jako znak czasu.

Rewolucyjna filozofia umożliwia kreatywnym osobowościom zrzucenie łańcuchów i wyrzucenie z siebie nietuzinkowych treści, które do tej pory były tłamszone przez ciasne ramy konserwatywnego światopoglądu. Konstruktywna, twórcza dezorganizacja przypomina też o odrobinę zapomnianej funkcji sztuki, która polega na stymulowaniu brutalnej konfrontacji. Negowanie strukturalnej samowolki jest więc równoznaczne z aktywnym sabotowaniem progresu, jaki miał miejsce w wypadku muzyki XXI wieku. Jedyna logiczna reakcja na taki stan rzeczy to wyrzucenie uprzedzeń do kosza oraz ulegnięcie pokusie eksploracji nieznanych terytoriów.

Ta świeża koncepcja umożliwia również dialog popularnych twórców z niszowymi. Chęć przekraczania norm łączy przebojowych trapowców, piwnicznych mistrzów elektroniki oraz gwiazdy popu. Zniknęły wszelkie podziały, a rebelianckie idee można znaleźć zarówno w twórczości awangardzistów z wytwórni Orange Milk Records, jak i u bardziej komercyjnego rapowego duetu Rae Sremmurd. Skutkiem wzajemnej inspiracji jest równoczesna reforma obu estetycznych galaktyk. Ta sytuacja nie miałaby miejsca, gdyby nie przyzwolenie na sprzedawanie publiczności fonicznego poligonu doświadczalnego.

Era kompilacji to jedno z tych dzieci internetu, za które nie musimy się wstydzić. Irytująca na co dzień migawkowa prędkość informacji została przekuta w zaletę, ponieważ stymuluje intensywny przepływ różnorodnych form. Kultura masowa jeszcze nigdy wcześniej nie była w tak silnym stopniu lustrem codzienności. Dzięki wspomnianym rozwiązaniom dążymy do sztuki niezniszczalnej – nieustannie opierającej się działaniu czasu.

Dawno temu Roland Barthes mówił o śmierci autora, czyli – w dużym skrócie – o konieczności interpretacji tekstu kultury w oderwaniu od intencji odpowiedzialnego za nie nazwiska. Dzisiaj idziemy o krok dalej, uśmiercając też samo dzieło, ponieważ traktujemy je jak glinę, którą lepimy według własnych wyobrażeń. Profanacja? Być może. Odświeżająca inwencja? Z całą pewnością.

Łukasz Krajnik

(ur. 1992) – dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling.