Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Elegia na Laurie Anderson i inne instrumenty

Recenzje /

W mijającym tygodniu w Krakowie odbyła się dwunasta edycja festiwalu muzyki współczesnej Sacrum Profanum. Wśród wielu znaczeń, jakie uruchamia jego efektowny (ktoś powie: efekciarski) tytuł, można wyczytać zapowiedź ambiwalentnych uczuć: atrakcji i odpychania, entuzjazmu i niechęci. Coś jest na rzeczy. To impreza programowo inkluzywna, mieszcząca pod szyldem „muzyki współczesnej” wiele kierunków artystycznych poszukiwań, a zarazem ekskluzywna, z uwagi na aurę otaczającą wielu spośród prezentowanych artystów czy cenę biletów (tym razem szczęśliwie obniżoną). Nie wiem, czy tej ekskluzywności da się uniknąć. Na szczęście pozostaje ona tylko jednym z biegunów dość szerokiego spektrum, w którym w dodatku zdarzają się rozmaite – programowo zresztą przewidziane ‒ wyrwy.

Do mniej onieśmielających wykonawców zaproszonych do Krakowa w tym roku należała Laurie Anderson, artystka totalna, której zasługi podkreślała na tym „papierowym ekranie” (?) już dwa lata temu (!) Ula Pieczek. Niedawno z kolei Julia Fiedorczuk, polska tłumaczka poetycko-epicko-graficznego tomiku Anderson Język przyszłości, przedstawiła jej obszerny portret, z którego wyłania się obraz performerki badającej granice możliwości komunikacji z odbiorcami za pomocą rozmaitych mediów i języków. Coś takiego wydarzyło się w ubiegłym tygodniu w ramach Sacrum Profanum podczas spektaklu muzycznego Landfall autorstwa Anderson, wykonanego w towarzystwie innej festiwalowej gwiazdy: Kronos Quartet.

Współpraca między nestorką nowojorskiej awangardy (z materiałów organizatora) a kwartetem smyczkowym nie była wcale zaskakującym pomysłem. Kronos Quartet w ciągu czterdziestu lat działalności zyskał status wręcz celebrycki, zagrawszy między innymi Requiem for a Dream dla Darrena Aronofsky’ego. Zdarzyło im się też akompaniować Davidowi Bowiemu (nagranie jest fatalne, ale jest) czy współpracować z innuicką śpiewaczką Tanyą Tagaq (niesamowite). Tym razem muzycy pozwolili sobą dyrygować autorce między innymi utworu O Superman, który w 1981 roku dotarł na szczyty list przebojów.

Na swej długiej, pełnej eksperymentów drodze Anderson trzymała się kilku elementów wypracowanego już wtedy stylu: upodobania do snucia opowieści, onirycznej melorecytacji i elektronicznej modulacji głosu, wspomagającej sceniczny wizerunek zacierający granice płci. Jej opowieści bywają groteskowe, tragikomiczne, intymne i czułe. Bywają erudycyjne i błahe, epickie bądź oparte na kilku zaledwie zdaniach, nieraz rozsadzanych entropiczną siłą wzajemnej ‒ jednak – nieprzystawalności.

W Landfall, powstałym w latach 2012‒2013, tej entropii jest bardzo dużo. Podczas siedemdziesięciu minut muzycznego spektaklu wiele się rozpada: opowiedziany sen traci jasną interpretację, z rzucanych na ekran słów wypadają kolejne litery, pęka włosie używanych z furią smyczków. Męski głos pochodzący z ust performerki opowiada o wymarłych gatunkach, których lista ‒ wyświetlana równolegle ‒ przeskakuje między epokami, zdając się nie mieć końca. Nie jest to jedyny moment, w którym emocje opracowywane w utworze zyskują interpretację kosmiczną. Anderson osnuła cały spektakl wokół doświadczenia utraty swojego artystycznego archiwum na skutek uderzenia huraganu Sandy o wybrzeże Nowego Jorku, kojarząc kształt tornada z wyglądem nieznanych sobie z nazw galaktyk. Ekran pokazuje nazwy galaktyk, na scenie rwą się kolejne muzyczne sekwencje. Jest interesująco, momentami pięknie i poruszająco, trochę też – niestety – kiczowato. Tym bardziej, że trudno przejąć się tragedią utraconych nagrań w stopniu, który uzasadniałby podobne analogie. Przychodzi więc do głowy myśl o Lou Reedzie, partnerze życiowym Laurie Anderson, który zmarł w tym samym czasie.

Słabość Landfall wynika z nadmiernej jednoznaczności tej „opowieści o usuwaniu się ziemi spod nóg”, a ta z relacji między słowem, obrazem i dźwiękiem, które częściej wzajemnie się wzmacniają, niż prowadzą twórczy dialog. Eksperymenty Laurie Anderson w rozgrywaniu znaczeń pomiędzy tymi mediami, z pomocą własnego ciała, ekranu, syntezatora i skrzypiec (zarówno własnych, elektrycznych, jak i klasycznych, używanych przez Kronos Quartet), choć niezwykle pociągające, wiążą się oczywiście z ryzykiem porażki. Mimo wszystko jej najnowszy spektakl pozostaje zwycięstwem, jako odważna próba zatrzymania się nad doświadczeniem utraty przy użyciu wciąż nowych, choć nigdy nie wystarczających, środków.