Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

E-xodus, czyli po co uciekać z wirtualnego świata? (S. Maushart „E-migranci”)

Recenzje /

Internet jest jak przypływ. Zaleje przemysł komputerowy i wiele innych, zatapiając tych, którzy nie nauczą się w nim pływać – te słowa wypowiedział nie kto inny jak Bill Gates. I chociaż to zdanie dotyczyło raczej relacji biznesowych niż codziennego życia, to mimo wszystko nie da się ukryć, że większość z nas doskonale nauczyła się radzić sobie w wirtualnej rzeczywistości, a ci, którzy tego nie zrobili, pozostają w pewien sposób wykluczeni.

Są jednak i tacy, którzy – trzymając się metafory stworzonej przez Gatesa – myślą o „wyjściu na ląd”. Na przykład Susan Maushart – amerykańska dziennikarka, która podjęła się eksperymentu na żywym organizmie (swoim i swoich dzieci). Na pół roku postanowiła odpocząć od cyfrowego chaosu. Odcięła internet, odcięła telewizję, schowała wszystkie elektroniczne gadżety. Jednym słowem: detoks. A że każdy porządny detoks ma swoje „twórcze” ujście, to przemiany, jakie nastąpiły w życiu całej rodziny, uwieczniła w książce pod znaczącym tytułem E-migracja.

Publikacja ta stanowi połączenie klasycznego pamiętnika matki-Polki (czy raczej w tym wypadku „matki-Amerykanki-z-australijskiego-miasteczka”) z próbą erudycyjnego wywodu, popartego niezliczoną ilością danych statystycznych, i – powtarzających się jak refren – odniesień do postaci Henry’ego Davida Thoreau. O ile jednak sama forma nie jest może zbyt fortunna, o tyle Maushart udaje się wyłuskać jedne z najważniejszych problemów współczesnej cywilizacji i przedstawić je w lekki (choć może czasem nudnawy) sposób.

Wydawałoby się, że wyłączenie wszystkich „mediów” to w gruncie rzeczy nic takiego. W końcu żyliśmy bez nich jeszcze całkiem niedawno (w Polsce internet dostępny jest oficjalnie od nieco ponad 20 lat). Tymczasem ucieczka z cyfrowego świata jest jak przeniesienie się do innej rzeczywistości. Nie bez powodu podróżnicze metafory stanowią jeden z leitmotivów książki Maushart. Życie bez internetu, telewizji i telefonów komórkowych okazuje się odkrytym na powrót dziewiczym lądem, a co za tym idzie, my sami – mieszkańcy wirtualnej przestrzeni – mamy prawo czuć się w nim zagubieni.

Według Maushart „real” wyróżnia się na tle rzeczywistości wirtualnej (czy raczej może – w tym momencie – hybrydowej) zaskakującą stabilnością. Cechują go raz ustalone granice, brak konieczności chwiejnego przechodzenia z jednej aktywności w drugą, dryfowania między mediami. W teorii zatem poruszanie się w nim powinno być prostsze. W praktyce bywa różnie… Dziennikarka udowadnia, że najbardziej boli nas rezygnacja z rzeczy błahych – prostych, codziennych nawyków, których często nawet nie jesteśmy świadomi. Koniec z telefonowaniem do domu ze sklepu, koniec z GPS-em, koniec z wiadomościami z końca świata, otrzymywanymi zaledwie w kilka sekund po ich wysłaniu. Właśnie przywiązanie do takich „drobiazgów” czyni nas bezbronnymi wobec rzeczywistości pozbawionej cyfrowego pierwiastka. Aż strach pomyśleć, co będzie, kiedy nasza cywilizacja całkowicie uzależni się od wynalazków typu Google Glass.

Maushart pochyla się przede wszystkim nad „tubylcami” internetu – nastolatkami, które nie znają innego życia. I odkrywa, że pokolenie to różni od „cyfrowych imigrantów” mniej więcej tak bardzo jak – właśnie – od mieszkańców bardzo odległych krain.

Obecność dzieci, dla których świat cyfrowy jest naturalną formą egzystencji, a aktualizacja profilu na Facebooku jedną z najbardziej podstawowych potrzeb, pozwala Maushart śledzić zmiany w ludzkiej percepcji, jakie przyniosła ze sobą era cyfrowa. Przymus nieustannego bycia „online” nie może przecież nie zmieniać sposobu działania naszego umysłu. Tak chwalona „wielozadaniowość” młodego pokolenia ukazuje w E-migracji swoje mroczniejsze oblicze – jawi się jako ciągły deficyt uwagi; uczucie nieustannego rozproszenia, niepozwalającego skupić myśli na jednym, konkretnym zadaniu. Czy to prawda? Można dyskutować, niemniej przykład chłopaka, który dopiero po „rzuceniu” komputera odkrył prawdziwy talent muzyczny, jest dosyć wymowny.

Gdyby Maushart pokusiła się o bilans zysków i strat, jakie przychodzą wraz z postępem informatycznym, szala przeważyłaby się z pewnością na rzecz tych drugich. W erze cyfrowej przyjaciele i fotografie mają wiele wspólnego. Jednych i drugich możesz mieć bez liku, ale gdy potrzebujesz kilku naprawdę dobrych, spróbuj coś znaleźć w tej masie – tak autorka podsumowuje życie w świecie „social media”. Trudno nie przyznać jej racji, trudno jednak również uznać to zdanie za jakoś szczególnie odkrywcze. Ani prawdziwej fotografii nie szuka się (ciągle w to wierzę) na Instagramie, ani prawdziwych przyjaciół na Facebooku. Maushart często ociera się o banał, ale często otwiera też czytelnikowi oczy na paradoksy związane z wirtualną rzeczywistością.

Eksperyment dziennikarki mieszkającej w Australii nie jest jedyny. Warto wspomnieć chociażby o najgłośniejszym polskim wyzwaniu tego typu ostatnich lat. Izabela Meyza i Witold Szabłowski co prawda chcieli „tylko” przenieść się do PRL-u, ale niejako w pakiecie dostali kompletną cyfrową abstynencję. Efekt? Jak i u Maushart – wszyscy przeżyli. Być może jedyny wniosek, jaki może nasuwać się z tego typu eksperymentów, jest taki, że ze wszystkiego należy korzystać z umiarem.

W Emigracji brak jednak pełniejszego podsumowania, pokazania tego, co zmieniło się już po powrocie do wirtualnego świata. Czy udało się coś ocalić z doświadczeń tego cyfrowego „detoksu”, czy też rodzina ponownie została „wessana” do cyfrowej rzeczywistości? Tego z książki już się nie dowiemy – a szkoda. Bo być może to właśnie świadomość różnic między światem wirtualnym a realnym (i to świadomość rodząca się z bezpośredniego doświadczenia) jest kluczem do rozsądnego posługiwania się dobrodziejstwami techniki, biorąc pod uwagę, że całkowity „e-xodus” jest już raczej niemożliwy. Za najlepszy dowód może służyć fakt, że papierowe wydanie E-migracji wzbogacone jest reklamą wersji na e-booka…

 

S. Maushart, E-migranci

przeł. F. Godyń, M. Godyń

Wydawnictwo Znak, Kraków 2014

Liczba stron: 336