Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dwie godziny na wojnie („1917”)

Recenzje /

Nie da się chyba w wypadku 1917 uniknąć skojarzeń z wojennymi grami wideo (tymi zręcznościowymi, rzecz jasna). Sam Mendes wystylizował swój film na jednoujęciowy, ukazując niebezpieczną misję dwóch brytyjskich żołnierzy w czasie rzeczywistym. Momentami kamera Rogera Deakinsa ustawiona jest dokładnie tak samo jak „kamera” w grach akcji z perspektywą trzecioosobową.

Co ciekawe: niektórzy krytycy i komentujący uznają to za wadę 1917. A.A. Dowd z serwisu A.V. Club napisał, że trudno było mu się utożsamić z bohaterami filmowanymi jak avatary z gier wideo przechodzące z jednego poziomu na kolejny. Z kolei Peter Sobczynski z serwisu rogerebert.com stwierdził, że seans 1917 jest jak gapienie się, jak ktoś gra w grę przez dwie godziny.

Produkcja Mendesa to być może pewnego rodzaju punkt zwrotny w relacjach pomiędzy kinem i grami. To drugie, relatywnie młode medium w poszukiwaniu własnego języka bardzo często korzystało ze zdobyczy filmu. Pamiętam, jak na przełomie stuleci duże wrażenie robiły na mnie „hollywoodzkie” napisy początkowe do Half-Life’a czy GTA 3. Dwadzieścia lat temu określenie „jak w kinie” stanowiło niemałą zachętę do sięgnięcia po grę. Stąd spora popularność nieco zapomnianych dziś „filmów interaktywnych” czy stylizowanie przerywników filmowych na letnie blockbustery (i obsadzanie w nich znanych aktorów, patrz: Mark Hamill i Malcolm MacDowell w Wing Commanderze III).

W 1998 roku Steven Spielberg nakręcił jedną z najważniejszych scen batalistycznych w historii kina, czyli desant na plaży „Omaha” otwierający Szeregowca Ryana. Niezwykle immersyjną i hiperrealistyczną, skupiającą się na chaosie wojennym i ogromnej roli przypadku decydującego o tym, czy się z frontu wyjdzie cało, czy w kawałkach. Parę lat po premierze filmu scenę zrekonstruowano w grze Medal of Honor: Allied Assault (w scenariuszu której palce maczał Steven Spielberg). Krytycy byli zachwyceni. Recenzenci z „Guardiana” nazwali grę interaktywnym „Szeregowcem Ryanem”. Nikt by nawet nie pomyślał, by za tak bezpośrednią inspirację Medal of Honor skrytykować. Tak, jak dziś za czerpanie z języka wizualnego innego medium niektórzy krytykują 1917

Mamy tu więc do czynienia z ciekawym przypadkiem konwergencji mediów. Wytworzona po części dzięki kinu estetyka wojennych gier akcji przeniknęła z powrotem do filmu Mendesa. Zresztą nie tylko estetyka – scenariusz 1917 rzeczywiście przypomina skrypt gry komputerowej, z kolejnymi przeszkodami układającymi się w następujące po sobie levele, pomiędzy którymi brakuje jedynie słowa „loading”. Osoba odpowiedzialna za podzielenie filmu na rozdziały na potrzeby wydania blu-ray będzie miała bardzo łatwe zadanie.

Jednocześnie jednak decyzja o opowiedzeniu historii szeregowych Blake’a i Schofielda w czasie rzeczywistym nie jest jedynie efekciarskim narracyjnym trikiem. Dla Mendesa niezwykle istotna jest przestrzeń, po której poruszają się żołnierze. Widać to już w pierwszej scenie, w trakcie której bohaterowie przez kilka minut przemierzają okopy. Odległość, którą przebyli, jesteśmy w stanie odczuć jedynie dzięki temu, że Mendes nie robi ani jednego cięcia. Uroki okopowej rzeczywistości uderzają w widza z pełną siłą, gdy kilkaset metrów od namiotu dowództwa spotykamy wyczerpanych żołnierzy, którzy nie bardzo zdają sobie sprawę z tego, jaki jest dziś dzień tygodnia. Mendes tłumaczy nam wojnę bez męczącej, przegadanej ekspozycji. „Show, don’t tell”.

Zarazem jednak 1917 nie przedstawia wojny w sposób hiperrealistyczny. Mendes nie jest ani tak okrutny, jak Spielberg w pierwszej scenie Szeregowca Ryana czy Gibson w Przełęczy ocalonych, ani tak chłodny, jak Christopher Nolan w niedawnej Dunkierce. 1917 bywa zaskakująco oniryczny i emocjonalny, a chwilami wręcz ckliwy. To jedyny zgrzyt, jaki odczułem podczas seansu – są takie momenty, gdy reżysera trochę za bardzo ponosi fascynacja wojenną pożogą. 1917 to obraz wypełniony „pięknem wojny” – Deakins komponuje tak estetyczne kadry, że momentami miałem wrażenie, że ktoś mi tu próbuje Wielką Wojnę przesadnie romantyzować. Bo na taką wojenkę to aż przyjemnie popatrzeć. Trochę za przyjemnie, jak na mój gust.

Nie zmienia to faktu, że kulisy powstania tych pięknych obrazów są niezwykle ciekawe. Na przykład: by uzyskać płynne przejścia kamery, operatorzy przekazywali ją sobie na niezwykle kreatywne sposoby – z żurawia do rąk, z rąk na motocykl, i tak dalej. A scenografia (twórcy praktycznie zrezygnowali z komputerowych teł) została zbudowana tak, by odległości pomiędzy punktami na mapie świata odpowiadały linijkom dialogowym wypowiadanym przez bohaterów. 

Niewykluczone, że dodatki na wydaniu blu-ray 1917 będą ciekawsze od samego filmu.

Bartek Przybyszewski

(ur. 1987) – wchłania sporo popkultury, przede wszystkim w postaci komiksów (głównie europejskich), filmów (głównie amerykańskich) i płyt (głównie niepolskich). W wolnych chwilach pisze i rysuje komiksy. Admin fanpage’a Liczne rany kłute. Parę lat temu zrobił licencjat z andragogiki i nie chce mu się robić magistra.