Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dwa lata temu w odległej galaktyce („Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”)

Recenzje /

W ostatniej scenie poprzedniego epizodu Rey wręczała Luke’owi jego świetlny miecz. Na początku tej części Luke po prostu wyrzuca go za siebie. Rian Johnson, scenarzysta i reżyser Ostatniego Jedi, wydaje się robić to samo z niektórymi oczekiwaniami widzów.

Wygląda na to, że premierę Gwiezdnych wojen musimy na stałe dopisać do listy grudniowych świąt, gdzieś pomiędzy Mikołajkami i Bożym Narodzeniem/Chanuką, niepotrzebne skreślić. Disney po raz trzeci z rzędu dostarczy nam nowych przygód kosmicznych awanturników, a w kolejnych latach na ekran trafiać będą kolejne. W liczbie jedna rocznie albo więcej, bo kto bogatemu zabroni?

 

Jabba według Scorsesego

Korporacyjny harmonogram zakłada, że do 2019 roku co drugi film będzie kolejną częścią core’owej sagi, a te pomiędzy to tzw. „Historie”, z sagą związane mniej lub bardziej bezpośrednio. Każda z „Historii” będzie najpewniej przerabiała na spaceoperową modłę znane i lubiane gatunki filmowe. Dla przykładu, zeszłoroczny Łotr 1 to kino przygodowo-wojenne z elementami heist movie i Darthem Vaderem w tle.

Jest tu więc pole na eksperymenty, zabawy formalne i wrzucanie znanych bohaterów w interesujące konwencje. Nietrudno sobie np. wyobrazić gangsterski film o Jabbie, motywacyjno-sportowy obraz o wyścigach podracerów na Tatooine czy western o Yodzie opowiedziany w duchu W samo południe.

Ale saga? Saga to musi być saga. Tu jest zdecydowanie mniej luzu. Bo kiedy scenarzysta odhaczy już elementy obligatoryjne (muzyka Williamsa, ekspozycja w postaci oddalających się w przestrzeń napisów, minimum jedna walka na miecze świetlne i wiele innych), to będzie musiał jeszcze zadbać o to, żeby film dobrze korespondował z poprzednikami i układał solidny grunt następcom. Czy tu jest w ogóle miejsce na jakiekolwiek eksperymenty? Rian Johnson postanowił to sprawdzić.

 

Zmiana pokoleniowa

Przebudzenie Mocy – VII epizod Gwiezdnych wojen – wzorcowo dokonało wymiany kadr, zasiedlając doskonale znane uniwersum wyrazistymi nowymi postaciami. Reżyser J.J. Abrams nakreślił interesującą dynamikę pomiędzy nowymi bohaterami i wykreował ciekawe relacje tychże z emerytami z pierwszego filmu Lucasa.

Wraz z nowymi postaciami pojawiło się mnóstwo pytań. Kim są bądź byli rodzice Rey? Kim jest tajemniczy Snoke? Dlaczego Rey potrafi władać Mocą? Dlaczego Luke udał się na wygnanie? Wokół każdej z tych kwestii narosły dziesiątki teorii, dyskutowanych w tysiącach youtube’owych filmów i facebookowych postów. Co zrobił Rian Johnson?

Pytania, nad którymi od dwóch lat głowili się fani, reżyser i scenarzysta potraktował bardzo nonszalancko, czasem decydując się na najprostsze możliwe rozwiązanie, a czasem w ogóle zlewając daną kwestię. Co jednak ciekawe: te proste rozwiązania w intrygujący sposób rozszerzają uniwersum Gwiezdnych wojen. Nie wchodząc w szczegóły: pewne elementy świata przedstawionego stały się w Ostatnim Jedi zdecydowanie bardziej egalitarne niż w klasycznych trzech pierwszych – licząc według momentu ich powstania – epizodach.

Ostatni Jedi wydaje się być złożony z klocków wziętych z oryginalnej trylogii, ale ułożonych w innej kolejności (czasem: na głowie). Johnson wydaje się czerpać niemałą satysfakcję z mylenia tropów i grania na oczekiwaniach i przyzwyczajeniach widzów.

 

Kilka kulminacji z rzędu

Akcja ósmego epizodu rozgrywa się chwilę po siódmym. Gdy Rey macha Luke’owi mieczem przed nosem, rebelianci dowodzeni przez Leię muszą uciekać przed Nowym Porządkiem. Malutki stateczek, na którym znajduje się całe dowództwo Rebelii, czuje na karku oddech gigantycznego okrętu bojowego samego Snoke’a.

To właśnie ten wątek napędza akcję przez większą część czasu. Odnoszę wrażenie, że była to błędna decyzja dramaturgiczna, bo w jej wyniku przez kilkadziesiąt minut obserwujemy dwa wlokące się za sobą statki. Co więcej: kiedy oba wypełnione są kluczowymi dla nowej trylogii postaciami, wiemy, że nic szczególnie okrutnego stać się nie może. Płyną więc sobie te statki i płyną, i niewiele z tego wynika. Tym bardziej, że scenarzyści naciągają czas, jak tylko się da. Kiedy para bohaterów zostaje wysłana ze specjalną, niebezpieczną misją – wiemy, że dostaną od twórców dokładnie tyle minut, ile będą potrzebowali.

Sytuacja zaczyna być bardziej napięta bliżej drugiej połowy Ostatniego Jedi. Wtedy to Johnson postanawia zaatakować widza kilkoma efektownymi kulminacjami, z których żadna kulminacją nie jest. Każda postać dostaje misję do wypełnienia – swoje pięć minut ma m.in. zaniedbany w poprzedniej części as lotnictwa kosmicznego Poe Dameron. Nie wszystkie wątki są jednak równie ekscytujące.

Najkrótsze słomki wyciągnęli Finn i Rose – nowa postać. Ich podróż do międzygalaktycznego odpowiednika Monako to zdecydowanie najsłabszy moment w filmie. Fabularnie wepchany na siłę, wizualnie niebezpiecznie zbliżający się do trylogii prequeli. Z kolei emocjonalne rozterki Kylo Rena i Rey w pewnym momencie padają ofiarą kolejnych bitew i zostają spłaszczone.

 

Końca świata nie będzie

Co dalej? Dalej może być ciekawie. Ósmy epizod pozostawia nas bowiem w punkcie, po którym może się wydarzyć wszystko. Tak naprawdę nie sposób nawet stwierdzić, kiedy dokładnie będzie się rozgrywać akcja dziewiątej części. Tydzień później? Rok? A może dekadę? Możliwości jest wiele.

A jeszcze dalej czeka nas jeszcze więcej Gwiezdnych wojen. Kiedy to się skończy? Nieprędko. Dwa poprzednie filmy zarobiły łącznie ponad 3 miliardy dolarów. W takiej sytuacji kończyć wręcz nie wypada. Bo Myszka Miki jest jak Janusz Wójcik. Będzie golić frajerów z innych wytwórni, jak się tylko da.

Bartek Przybyszewski

(ur. 1987) – wchłania sporo popkultury, przede wszystkim w postaci komiksów (głównie europejskich), filmów (głównie amerykańskich) i płyt (głównie niepolskich). W wolnych chwilach pisze i rysuje komiksy. Admin fanpage’a Liczne rany kłute. Parę lat temu zrobił licencjat z andragogiki i nie chce mu się robić magistra.