Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Drugi longplay Andrzeja Dąbrowskiego – powtórka ze „zbigifikacji”?

Artykuły /

Oficjalna wersja brzmi następująco: wskutek polityki kulturalnej władz, polska estrada lat 70. stała się ziemią jałową rodzimego popu. To oczywiście tylko część prawdy. Na rodzimym gruncie pokaźne nieużytki sąsiadowały z nielicznymi, ale jednak nad wyraz bujnymi ogrodami.

Zmianę w myśleniu na temat twórczości z tamtego okresu zapowiadała międzypokoleniowa współpraca zespołu Mitch & Mitch oraz Zbigniewa Wodeckiego. W 2015 na rynek trafił wspólny album 1976: A Space Odyssey zawierający nagrane na nowo utwory z debiutanckiej płyty krakowianina. Płyta okazała się dużym sukcesem i trafiła zarówno do odbiorców, którzy pamiętali czasy, gdy Wodecki mógł być uważany za wschodzącą gwiazdę estrady, jak i do współczesnych dwudziesto- i trzydziestolatków skłonnych do muzycznych poszukiwań.

Trudno nie dostrzec w tym wypadku podobieństw, które łączą autora Zacznij od Bacha z drugim debiutantem z pierwszej połowy lat 70., Andrzejem Dąbrowskim. Obaj wokaliści wyróżniali się ciepłą, charakterystyczną barwą głosu, obaj mocno inspirowali się twórczością Burta Bacharacha. Wreszcie: obaj byli silnie związani z polskim środowiskiem jazzowym. Środowiskiem, dodajmy, dla którego Dąbrowski szybko stał się wdzięcznym celem ataków i złośliwości. Istotna różnica między nimi polegała natomiast na tym, że Dąbrowski, jeszcze zanim zdecydował się spróbować swoich sił jako solista, zdołał zrobić już niemałą karierę jako perkusista jazzowy (tym, którzy nie dają wiary jego instrumentalnym umiejętnościom polecam Polish Jazz Quartet z 1965 roku). Krytycy z opiniotwórczego magazynu „Jazz” chętnie udzielali zresztą muzykowi „dobrych” rad – niektórzy z nich sugerowali wprost, aby wrócił do bębnów. Wytykali Dąbrowskiemu również repertuarowe oraz warsztatowe niedostatki. Zważywszy na to, że jego wokalna kariera rozpoczęła się na dobre wraz z wykonaniem fenomenalnej kompozycji Zielono mi, a w gronie jego współpracowników można było znaleźć takie nazwiska jak Ptaszyn-Wróblewski czy Milian, należy to raczej zwalić na karb niechęci do kultury masowej oraz (zwykle ukrywanego) radykalizmu wspomnianego środowiska.

Owego środowiskowego odium nie należy bynajmniej łączyć z samymi muzykami. Wystarczy rzucić okiem na nazwiska kompozytorów, którzy przyłożyli rękę do sukcesu Dąbrowskiego. Na jego drugim albumie długogrającym z 1974 roku, zatytułowanym po prostu Andrzej Dąbrowski, spotkamy zarówno Wojciecha Karolaka (Ballada o czasie nieutraconym z zaskakującą progresją akordów w refrenie), jak i Mariana Zimińskiego (urokliwe Żebyś była najpiękniejsza) czy wspomnianego Ptaszyna-Wróblewskiego (napisana wspólnie z wokalistą Zimowa miłość, która to notabene brzmi, jakby była stworzona dla Zbigniewa Wodeckiego). Warto dodać, że wybitnym muzykom towarzyszą tu nie mniej utalentowani tekściarze, w tym Maria Czubaszek (m.in. To przejdzie mi), Agnieszka Osiecka (Biegnie Urszula wiśniowym sadem) i Wojciech Młynarski (m.in. wspomniane Żebyś była najpiękniejsza). Konsekwencją tego stężenia talentów jest album wysmakowany, ale i przystępny, pełen przemyślanych patentów aranżacyjnych (np. kontrolowana kakofonia otwierająca Dziewczynę z mego snu), a przy tym bardzo chwytliwy. Dobrze odrobione lekcje z Bacharacha? Owszem, twórczość Amerykanina została jednak następnie przefiltrowana przez najlepsze dokonania polskiego jazzu z lat 60. i specyficzną lokalną wrażliwość.

Płyta Andrzej Dąbrowski to zresztą bez wątpienia jeden z najdorodniejszych owoców sojuszu rodzimego jazzu i muzyki rozrywkowej (warto byłoby wymienić jeszcze nieco zapomniany dziś album I co z tego masz? Ewy Bem z 1986 roku). Czy możemy jednak liczyć na – by posłużyć się określeniem ukutym na łamach Porcysa – powtórkę ze „zbigifikacji” i początek mody na Dąbrowskiego? Szczerze wątpię. Pamiętajmy, że w momencie premiery 1976: A Space Odyssey Wodecki już od wielu lat cieszył się statusem ikoniczno-memicznym. Funkcjonował w masowej wyobraźni jako artysta o olbrzymich umiejętnościach, którego jeden niewinny ruch karierowy (mowa o nagraniu polskiej wersji piosenki z Pszczółki Mai) stał się co prawda przyczynkiem do zaszufladkowania, ale w żaden sposób nie należy traktować go w kategoriach klątwy. Popularność, charyzma i sympatia, jaką się cieszył, sugerowały, że prędzej czy później młodsze pokolenie odda mu należny hołd. Dąbrowski, jakkolwiek rozpoznawalny i lubiany, nigdy nie otarł się nawet o rząd dusz, który przypadł w udziale krakowianinowi. A skoro tak, nie może być mowy o zwrocie tego, co należne/ odnowieniu ślubów/ rehabilitacji.

Gdyby historia muzyki pop była tylko i wyłącznie historią piosenek pop, wówczas należałoby między wspomnianymi debiutanckimi longplayami postawić znak równości i czekać na rychłą koronację Dąbrowskiego. Jest jednak inaczej. I choć nie sądziłem, że kiedykolwiek użyję tego określenia w stosunku dwóch wokalistów o jazzowym rodowodzie: w branży rozrywkowej muzyka to nie wszystko.

Mateusz Witkowski

(ur. 1989) – redaktor naczelny portalu Popmoderna.pl, stały współpracownik Gazeta.pl, „Czasu Kultury" i „Dwutygodnika”. Stypendysta MKiDN w roku 2018, stypendysta NCK w roku 2020. Interesuje się związkami między literaturą a popkulturą, brytyjską muzyką z lat 80. i 90. oraz włoskim futbolem. Autor facebookowego bloga Popland, współprowadzący Podcastexu, "Podcastu roku" w plebiscycie Influencers Live Awards 2022 i laureata nagrody Best Stream Awards 2023 w kategorii podcast "Kultura/popkultura". Wraz z Bartkiem Przybyszewskim napisał książkę "Polskie milenium" (W.A.B., 2023). Prowadzi zajęcia dotyczące muzyki popularnej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.