Patronem wydania jest Kraków Miasto Literatury UNESCO
WIĘŹBA
Dusza na ramieniu. Ręka szuka oparcia, ale łapie tylko pył. Zalega tu słoma, która jest pewnie starsza niż ja. I kurz. Ktoś powiedział, że powinnam zakładać kask ochronny na głowę, ktoś inny, że maskę na twarz, bo w takich miejscach jak to śpią bakterie i grzyby sprzed stu pięćdziesięciu lat.
Nie mam ani kasku, ani maski, pod stopami trzeszczy gruz.
Część stropu już się zapadła – trochę sama, trochę pomogli jej właściciele budynku – odsłaniając drewnianą konstrukcję. Pod moimi nogami leży upadłe sklepienie. W końcu wzrok przyzwyczaja się do mroku i widzę wyraźnie całą więźbę. Wygląda jak szkielet dinozaura.
Jestem bardzo mała i stoję w samym środku potężnego cielska.
Podobno pszczyński cieśla był szczególnie uparty. Jeszcze na początku XX wieku budował tak, jak nakazywała tradycja. Z zasady unikał wszelkich nowości, trzymał się wzorów przekazywanych z pokolenia na pokolenie, a że gęsta puszcza grodziła go od świata, mało docierało do niego nowinek. We wsi nie było bardziej. Kiedy stawiał drewniany dom, jego nazwisko ryto w belce obok nazwiska gospodarza.
I choć władze pruskie już od XVIII wieku nakazywały ograniczenie stosowania drewna w budownictwie, forsując w regionie konstrukcję ryglową, zwaną też szachulcową, we wsiach pszczyńskich nie powstał ani jeden taki dom. Z powodu oporu i uporu miejscowych cieśli. Kiedy przestano budować drewniane chałupy, tradycja ciesielki przetrwała w misternej więźbie.
Strych starego domu w Grzawie. Pod stopami mam piętnaście podwalin, a nad głową trzysta metrów kwadratowych dachu, prawie dwadzieścia kubików drewna, trzydzieści krokwi, do tego płatwie, słupy, miecze, jętki… I ani jednego gwoździa.
Przygotowanie drewna na więźbę było jak święty rytuał. Modrzewie, świerki lub sosny ścinano zawsze po pełni księżyca, zazwyczaj na przełomie stycznia i lutego, kiedy chwytał największy mróz. Wierzono, że wówczas drzewa śpią, zamierają. Ścięte w tym czasie pnie najmniej się odkształcały, bo niewiele było w nich wilgoci. Wybierano iglaki, które nie rosły w pobliżu cieków wodnych, żeby nie miały nierównomiernych przyrostów, a przez to różnej twardości. Ponadto wybierano pnie o określonej grubości: pięćdziesięcioletnie na szersze belki, na przykład podstawy, a trzydziestoletnie na cieńsze, jak krokwie.
Obróbka długich, kilkunastometrowych drzew zajmowała dwóm lub trzem wprawnym cieślom nieraz i kilka miesięcy. Ciosali toporami każdą belkę. Dłutowali otwory, robili zastrzały. Całą konstrukcję układali na ziemi, a potem numerowali podwaliny, krokwie, jętki i pozostałe elementy – i dopiero wtedy przenosili szkielet na dom. Wszystko łączyli na czopy i kołki.
Oto jestem w środku wielkiego drewnianego cielska. Chyba tylko dzięki tej stabilnej konstrukcji dom ciągle stoi, bo jest to więźba samonośna, do której można „przypiąć” rozchwiane ściany budynku. Trzyma dom w ryzach, kiedy wilgotne mury nie mogą już same ustać.
Czas nie wygiął tu żadnej belki. Podobno dlatego, że każda z nich nosi w sobie nienaruszony rdzeń, a więc obrabiana była z jednego drzewa. Jest jeszcze żywica, której dawniej nigdy nie spuszczano z pni. Zamknięta w belkach na kilkaset lat, zmienia się w bursztyn. Dzięki niej taka więźba może trwać i trwać, bo jest bardziej odporna na choroby i robactwo.
I to dlatego, kiedy wyburza się stare domy, kiedy tnie się wiekowe belki podczas rozbiórki, czuć zapach dopiero co ściętego drzewa.
Dorota Brauntsch, Domy bezdomne, Wydawnictwo Dowody Na Istnienie. Premiera 25 marca.