Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dom, który zbudował Clark („W krzywym zwierciadle: Witaj święty Mikołaju”)

Artykuły /

Po latach postanowiłem obejrzeć W krzywym zwierciadle: Witaj święty Mikołaju. Trochę dla zwykłego funu i radości ze wspólnego komentowania filmu, trochę z ciekawości kulturoznawczej – żeby spojrzeć bardziej krytycznym, dorosłym okiem na tę klasyczną świąteczną komedię, która w moim rodzinnym domu była produkcją kultową.

Krytyczna interpretacja filmu okazała się bardziej pobudzająca, niż przypuszczałem. Na powierzchni mamy tutaj typową amerykańską komedię familijną, pełną przerysowania, pomyłek i gagów (które po latach wydały mi się strasznie „suche”, momentami wręcz żenujące). Mamy także sens głębszy, do którego zmierza fabuła i który w pełni wybrzmiewa w zakończeniu: pomimo wszystkich przeciwieństw najwyższą wartość stanowi tradycyjna rodzina. W filmie jest ona przeciwstawiana indywidualizmowi reprezentowanemu przez parę sąsiadów, którym Griswoldowie skutecznie uprzykrzają samotne, nietradycyjne święta. Jest to teza typowa dla amerykańskiego kina obyczajowego lat 80. 

Czy jednak wybrzmiewa ona wystarczająco mocno, zgodnie z wymaganiami konwencji konserwatywnego kina familijnego? Można mieć co do tego wątpliwości. Sam happy end filmu nie wynika przecież z tego, że członkowie rodziny odkrywają, jak bardzo są dla siebie ważni. Szczęśliwe zakończenie przynosi nagły zwrot akcji w sprawie świątecznej premii Griswolda. Kostium świętego Mikołaja przywdziewa karykaturalnie kapitalistyczny szef głównego bohatera, zgadza się on ten jeden raz w roku zniżyć do poziomu klasy średniej. Jeśli zamiarem twórców było pokazanie, że amerykańska rodzina końca lat 80. nie funkcjonuje tak, jak powinna, bo ludzie są zbyt skupieni na konsumpcji i na sobie samych, to coś tu zdecydowanie nie wyszło. Szczęście rodzinne staje się tutaj warunkową sytuacji materialnej i możliwości nabywania nowych dóbr.

To ambiwalentne zakończenie nie jest jedynym fragmentem zaburzającym dickensowską świąteczną narrację zgodnie z którą „duch świąt”, duch wspólnoty powinien okazać się ważniejszy niż egoistyczne cele i pokonać wszelkie przeszkody. W filmie tych przeszkód jest co nie miara – nagłe zjawienie się ubogich krewnych, brak komunikacji między pokoleniami, korporacyjne problemy Clarka, presja, żeby wypaść jak najlepiej przed rodziną i żeby znowu było tak „jak dawniej”. Można na nie spojrzeć wyłącznie jako na pretekst do konstruowania gagów i dowcipów, często o mocno seksistowskim, klasistowskim i ageistycznym zabarwieniu. Można je także potraktować jako momenty rozsadzające rodzinną świąteczną narrację, którą da się uratować już tylko poprzez zastrzyk gotówki i wywołany nim wybuch szczęścia. 

W tych momentach wyraża się nieświadomość filmu – coś, czego na pewno nie chcieliby eksponować twórcy. „Magia świąt” nie zbliża bohaterów do siebie. Nie dochodzi też do zjednoczenia przy świątecznym stole, nie ma rodzinnego katharsis. Zamiast tego zyskujemy obraz niekomunikującej się ze sobą, w pewnym sensie toksycznej rodziny osadzonej w społeczeństwie, w którym ubogie warstwy społeczne noszą piętno śmieszności. Ubóstwo kojarzy się tu z wszystkimi najgorszymi odruchami, brudem, nieumiejętnością panowania nad własną fizjologią i przemocą. Jedyne, co można zaoferować ubogim, to jednorazowa świąteczna jałmużna. Towarzyszy jej zarazem przekonanie, że nieszczęśnicy sami są sobie winni.

Na tym tle nie mniej toksyczna wydaje się męskość Griswolda – ujawniająca się choćby w jego chorobliwym dążeniu do umocnienia swojej pozycji jako głowy rodziny. Marzenie o tym, żeby pod własnym dachem odtworzyć atmosferę świąt rodem z amerykańskich przedmieść lat 50., realizuje on głównie poprzez zabieganie o świąteczny bonus i kolejne irracjonalne projekty – jak zakrawające o obłęd zmagania z oświetleniem domu. Na przeszkodzie staraniom Clarka staje przede wszystkim on sam ze swoimi kompleksami, chęcią udowodnienia swojej męskości (jak w otwierającej film scenie pościgu parodiującej konwencję kina akcji), skrywanym erotyzmem (sceny erotyczne są raczej niepokojące niż komediowe). Paradoksalnie im bardziej się stara, tym bardziej „duch świąt” się ulatnia. Pewien obłęd, który nadaje tej postaci Chevy Chase wykracza poza konwencję kina familijnego i nadaje tej roli mocno krytyczne, satyryczne zabarwienie. Ciężko kupić Clarka Griswolda jako kochającego ojca rodziny i przejść nad jego przywarami do porządku dziennego. Sytuacji nie zmienia nawet szczęśliwe zakończenie i wizja kolejnego ojcowskiego projektu – basenu dla całej rodziny.

Jedyne, na co ma się ochotę po zakończeniu tego filmu, to uciec jak najdalej od rodziny Griswoldów. Pójść biegać, tak jak wyemancypowani sąsiedzi bohaterów, którzy mimo że są obiektem ataków głównych bohaterów, stają się moralnymi zwycięzcami i zapowiadają nadchodzącą dekadę, nawet w sposobie ubierania się. Produkcja Jeremiaha Chechika i kreacja Chase’a w niezamierzony sposób odzwierciedlają przejście między Ameryką tradycyjnych, familijnych lat 80. a bardziej indywidualistycznymi i liberalnymi latami 90. Zaklęty w tradycyjnych rolach świat Griswoldów nie jest zdolny do odtworzenia fantazmatycznej aury amerykańskiego Bożego Narodzenia – bez względu na to, jak pokaźny będzie świąteczny bonus. Zostaną po niej jedynie na wyblakłe nagrania zamknięte na strychu.

Paweł Pijanowski

(ur. 1987) – Paweł Pijanowski (ur. 1987) – absolwent filologii polskiej i europeistyki UJ. Interesuje się stosunkami międzynarodowymi i problematyką społeczno-kulturową Europy Środkowo-Wschodniej. Publikował m.in. w „Tekstach Drugich” i „Pograniczach”. Pracuje w MSZ. Lubi włóczyć się po miastach i bezproduktywnie gapić się na google maps.