Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Django wyzwolony z okowów

Recenzje /

W połowie XIX wieku istniały w Stanach Zjednoczonych tak zwane minstrelsy (ang. minstrel shows) – obwoźne wodewilowe trupy taneczno-wokalne, wyróżniające się wśród innych jarmarcznych rozrywek komponentem rasistowskim. Artyści nakładali na twarze czarną pastę (stąd nazywano ich blackface), tworząc karykaturę – reprezentację Afroamerykanina – ku uciesze białej reszty społeczeństwa. Parodiowali niewolniczy dialekt, wyśmiewali się z murzyńskiej głupoty, lenistwa i nieopanowanego apetytu na kurczaki zagryzane arbuzami. Z biegiem czasu coraz silniej odnoszę wrażenie, że Quentin Tarantino jest rewersem Michaela Jacksona – tak naprawdę czarny, jedynie dla niepoznaki zakłada swój wyjątkowo nieatrakcyjny whiteface.

Jego biologiczną matką jest Pam Grier, ojcem Fred Williamson, do chrztu trzymał go Melvin Van Peebles. Jeśli te nazwiska niewiele wam mówią, to znaczy, że: 1) nie wychowywaliście się w latach 70., 2) nie poznaliście jeszcze rozkosznego świata blaxploitation, w którym Quentin się urodził i do którego wraca po piętnastu latach wygnania. Jego wielbiciele z podstawową znajomością arytmetyki szybką policzą, że w roku 1997 zaprezentował on Jackie Brown, gdzie z każdego celuloidowego pora wyziera uwielbienie dla afrocentrycznych midnight movies. Film jest odą do pierwszej kinowej superbohaterki, funkowych, pulsujących soundtracków, melodyjnego jive’u języka, haute couture ulicy, które zrodziło blaxploitation. Kino eksploatacji jest miejscem, gdzie schronienie mogły znaleźć wszelkie perwersje, seksualne fetysze i eskapistyczne fantazje (od sado-maso, poprzez gestapo aż po zakonnice). Exploitation – karnawał złego smaku – zazwyczaj skutecznie spychane na margines kultury popularnej, do dystrybucji szeptanej i grindhouse’ów, w przypadku blaxploitation zyskało ogromną popularność, przebijając się chwilowo do hollywoodzkiego mainstreamu. Wtedy też mały Quentin zakradał się do kin „tylko dla dorosłych”, gdzie podziwiał bujną kobiecość Foxy Brown, ekstrawaganckich kontrsystemowych czarnych alfonsów, poznawał alternatywny kanon filmowy z Blaculą, Czarnym Samurajem, Czarnym Ojcem Chrzestnym, Dr. Blackiem i Mr. Hyde’m. Blaxploitation bowiem to nic innego jak przepisywanie amerykańskiej historii za pomocą kina, piętrzenie zmyślonych tożsamości zrodzonych z marginalizacji, fantazjowanie o czarnej zemście. W świecie blax. to czarni zabijali złych białych zagrażających światu (a już na pewno czarnemu hood), zdobywali kobietę, wojenne łupy i odchodzili w stronę zachodzącego słońca. Tak wykładano by filmoznawstwo w Black Panthers College. Najnowszy film Quentina Tarantino byłby tam jedną z pozycji kanonicznych, mimo iż przez znaczną część filmu nasz bohater działa z pomocą białego druha, który umożliwia mu stanie się „aktywnym podmiotem”.

Historia niewolnika Django (Jamie Foxx) uwolnionego z kajdan niewolnictwa przez niemieckiego dentystę/łowcę głów dr Schultza (Christoph Waltz) zaczyna się jak klasyczne filmy sensacyjne o męskiej przyjaźni, przeżywające swoje apogeum w latach osiemdziesiątych, wraz z Zabójczą bronią (1987), 48 godzin (1982) i całą resztą Gliniarzy z Beverly Hills. Dr Schultz ratuje niewolnikowi życie, nadaje nazwisko Freeman – i od tego momentu na kanwie starogermańskiego mitu o Zygfrydzie będą ramię w ramię walczyć z całym złem Mississipi, aby uwolnić czarną księżniczkę Broomhildę (Kerry Washington, jakże inna od Olivii Pope ze Skandalu!). Kończy się zaś jako buddy movie à rebours, gdy poświęcony zostaje nie ten bohater, którego byśmy się spodziewali, ale to w końcu czarna fantazja. Wszystkie konwencje zostają wywrócone do góry nogami, sens zdarzeń i granice filmowego świata ulegają przeobrażeniu, reguły zostają zawieszone, tracąc swą opresyjną moc. Django mógłby być realizacją czarnego objawienia – wszystko jest tak samo, a jednak trochę inaczej. Szczególnie epilog z Samuelem L. Jacksonem można czytać w duchu ostatecznego pokonania powszechnego stereotypu coona – poddańczego, wiernego białym panom „czarnucha”, który w desperackim akcie wybiera poniżającą asymilację.

Gdyby istniała alkoholowa mieszkanka meksykańskiej tequili, taniego rumu, wyrafinowanej whisky, dobrze wydestylowanej wódki i zgrzebnego bimbru okraszonego piwną pianą, powinna przyjąć nazwę własną „Quentin”. Nikt bowiem nie potrafiłby stworzyć tak ekstrawaganckiego gatunkowego amalgamatu jak Tarantino ma w zwyczaju w każdym swoim filmie. W Django przechodzi on samego siebie, rozpisując epicki w rozmiarach mash-up o Ameryce zbudowanej na krwawym niewolnictwie, skomponowany na fundamencie blaxploitation, przysypany komediowymi gagami, z doklejonymi dla niepoznaki wąsami spaghetti westernu i rapem na ścieżce dźwiękowej (2Pac kolejna rezurekcja).

Scenariusz skrzy się od odniesień do wspominanego blaxploitaton, począwszy od ukochanej Django – mówiącej językiem Goethego Broomhildy von Shaft (razem z Django to przecież rodzice the coolest black private eye Johna Shafta z Harlemu, gdzie działał w 1971 roku), poprzez piękną niewolnicę o imieniu Sheba. Pomysł z czarnym bounty hunterem na Dzikim Zachodzie został zaczerpnięty z trylogii The Legend of Nigger Charley (1972), ale zapuszcza się dużo głębiej w czeluście gatunku, sięgając do niewolniczego blax-dramatu Mandingo (1975). Quentin pożycza sobie z niego wymyśloną historię niewolniczych zapasów, jakie miałyby być główną rozrywką południowych plantatorów, ale przede wszystkim wizję brutalnego okrucieństwa, jakiego dopuszczali się biali wobec Afroamerykanów w czasach przedsecesyjnych. Twórca Kill Billa znany jest z przeslasherowanych jatek, strug krwi i urywanych kończyn, na nikim nie robi to wrażenia. Jednak w swoim najnowszym filmie posługuje się momentami tak realistyczną konwencją przemocy, że nasze nieustanne salwy śmiechu przemieniają się niepostrzeżenie w grymas obrzydzenia. Tarantino chłoszcze swoich bohaterów, karmi nimi psy, poniża ich w każdy możliwy sposób, rozliczając się całkiem serio z historią głębokiego amerykańskiego Południa, gdzie sam się urodził. Sceny tortur, wymyślnych kar, zbliżenia ran i blizn otwarcie zaczerpnięte z Mandingo bywają trudne do zniesienia, ale wznoszą potępienie dla rasizmu na zupełnie nowy poziom. Jak trafnie zauważył krytyk Z górnej półki Piotr Pluciński: twórcy wszystkich ,,Służących” tego świata powinni spalić się ze wstydu i natychmiast przestać udawać, że kiedykolwiek zależało im na poruszaniu kwestii rasowych.

Niemal trzygodzinny Django będzie orgią dla wszystkich geeko-nerdo-maniaków umiłowanych w filmach klasy B, zapomnianych amantach kina i pogrzebanych gatunkach. Pojawi się też kilka czerstwych żartów i Leonardo DiCaprio po raz pierwszy w roli drugoplanowej (od razu genialnie). Oczywiście nowy Quentin to nie tylko czarne kino lat 70., to patchwork przeróżnych gatunków, cytatów, odniesień i zapożyczeń. Każdy może się przejrzeć w swoim własnym Tarantinowskim lustrze i zobaczyć to, co zechce. Kulturoznawczyni Barbara Białowąs jakże trafnie podsumowała kiedyś, że żyjąc w postmodernizmie, nie da się już inaczej.

Ewa Drygalska

(ur. 1984) – absolwentka filmoznawstwa i doktorantka w Instytucie Amerykanistyki UJ, gdzie przygotowuje pracę doktorską na temat kina blaxploitation. Lubi rap i filozofię postsekularną. Żartuje, że jest feministką.