Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Disco Pepsi Gierek (D. Porębiak „Koniec świata”)

Recenzje /

Więc zaczynamy zdania od „więc”, by podtrzymać złudzenie, że nasze słowa z czegokolwiek wynikają. Zamiast otwartych ramion i ciepłego oddechu przepowiedziano nam koniec świata. Telewizja śniadaniowa, dzięki pomocy dyplomowanych psychologów społecznych, dzieli nas na pokolenia, a każde kolejne wydaje się wątłe, rachityczne, stracone. W pokolenia te wpisano problemy z pamięcią; wciąż i wciąż zapominamy pokłócić się o trotyl na poszyciu samolotu, a firmy farmaceutyczne uporczywie wciskają nam w apteczki łatwo przyswajalny magnez. Słabi, zagubieni, opuszczeni, a przecież, a jednak, a jakże doskonale dobrani, dostosowani, przysposobieni, zoptymalizowani do życia po końcu świata, do funkcjonowania po zagładzie w postapokaliptycznym świecie.

Daria Porębiak w swojej debiutanckiej powieści pt. Koniec świata babrze się w historii, którą ja postanowiłem zamieść pod dywan. Koniec świata to bowiem opowieść o znudzonym życiem i studiami chłopaku, który rusza w świat autostopem. Do ostatniej strony – co zresztą przepowiada jeden z napotkanych bohaterów – ojczyzny na stałe opuścić nie zdoła, bo stanie mu na drodze – użyję metafory Jacka Karaszewskiego, autora pasków komiksowych daily.art.pl – przyśpieszony oddech Polski. Powieść Porębiak to ciekawie pomyślana podróż w czasie, która przenosi nas do roku 1997 i upływającego lata przy podkręconym do oporu telewizorze z programem Disco Relax na Polsacie. Autorka zaprasza nas do wcale nie tak odległego śmietnika historii, w którym słowa pacierza były równoważne z idealnie zapamiętanym głosem lektora z reklamy: Wrigley Spearmint, Doublemint i Juicy Fruit. To czas, w którym na wynegocjowanej przez naszych rodziców demokratycznej ziemi zjawiają się z hukiem głośników stereo kapitalistyczne pomioty dawno wyzwolonego Zachodu. Kurtyna opadła, a za nią czekają na nas zabawki z Happy Meal, kasety VHS z filmem Space World, karnawał w Rio, walkmany Panasonic i Sony. Jeszcze: kolorowe karteczki z motywami z bajek, gumy Turbo ze zdjęciami wyścigowych samochodów, koszmarny sprzęt RTV typu boombox, ortalionowy szelest podrabianych Nike’ów, bezlitośnie nieskomplikowane techno i plejada kolorów, w które dzisiaj odważymy się ubrać tylko niemowlę.

Porębiak gromadzi te śmieci w jednym miejscu i wprawia w ruch, odtwarzając świat, w którym telefony Alcatela z wysuwaną antenką, dzięki swym gabarytom, można potraktować jako broń białą. Inwentarz pięknych, minionych rzeczy posłuży zarówno za czas, jak i miejsce akcji. Opowieść Porębiak skomplikowana nie jest, ot, jeszcze jeden student miga się od obowiązków życia i decyduje się na rzecz, o której często marzymy, ale niemal nigdy nie realizujemy. Bez pieniędzy przemierza stopem Polskę, wdając się w szereg krótszych lub dłuższych relacji. W towarzystwie dwóch dziewczyn dociera nad morze, gdzie przeżywają raz jeszcze bajeczny, plastikowy koniec lat 90. Żyją z tego, co uda im się sprzedać, piją wódkę i śpią na plaży. Konkluzja jest interesująca: pomimo, by tak powiedzieć, świata, pomimo jego obecnej kondycji i naszego życia po jego końcu, wciąż marzą nam się ucieczki Stachury, spanie po wagonach i palenie znaleźnych papierosów. Psychologowie robią naszemu pokoleniu zły pijar w mediach, ale co odważniejsi z nas kinematograficznego potworka Seana Penna pt. Into the Wild uznają za obraz wiekopomny. Ucieczka głównego bohatera, Darka, trochę tak wygląda: niby do pracy, a jednak, koniec świata. Odnalezienie nadmorskiej miejscowości jest próbą rekonstytuowania utraconego azylu lat, w których powierzchowność i infantylność gwarantowała bezpieczeństwo. Taki świat uspokaja pięknem tropików z fototapety wyklejonej na taniej boazerii. Bo o palmy z fototapety nie rozbijają się prezydenckie samoloty. Koniec świata to nieustanny zachwyt bez cienia ironii; prawda ukazana w świetle różowego, dyskotekowego światła i stroboskopu nad czasami, w których bez pardonu mogliśmy być szczęśliwi. Nostalgię Porębiak miejscami można pomylić z zespołem Diogenesa, bo też w tym roztańczonym, kolorowym i plastikowym burdelu nie ma rzeczy niepotrzebnych, jest brud i jest kicz, jest złomowisko uciech i popowych emocji, ale każda z nich uargumentowana czasem, obecna na swoim miejscu, niejako spójna i adekwatna do zastanego świata.

Jest coś podejrzanie niezrównoważonego w tym zbieractwie, jakby Porębiak, w geście odwrotu od bycia, stanowienia i posiadania, z nostalgii chciała wybudować nowy, lepszy świat; jakby uroniona łezka przeradzała się w opętańczy szloch nad utraconym pięknem nadmorskich dyskotek i kasetowych składanek techno. Pytanie, na ile ten specyficzny hołd rehabilituje pokłady semantycznej mielizny ówczesnego mainstreamu. To pytanie o gusta, a o gustach się dyskutuje. Przezornie pozostając po stronie Kurta Cobaina, przekładam Floydów nad Coco jambo, mimo że rozumiem przyjęty przez Porębiak koncept, bo lato 1997 to również i moje dzieciństwo. Takie lata już się nie zdarzają, ale plastikowy róż wydaje się estetyczny tylko z bezpiecznej odległości wspomnienia.

Koniec świata to książka z niezwykle bogatym i dobrze nakreślonym światem. Porębiak skrupulatnie zarysowuje zwyczaje tamtego okresu; obserwatorką jest nie gorszą niż Masłowska czy Drotkiewicz, jednak historia Darka nie próbuje nas niczym zaskoczyć, niczym prócz luksusowego kurortu i łapczywie przyjmowanego Zachodu, tak beznadziejnie odkładającego się w naszej garderobie. Czyta się dobrze, ale i niezobowiązująco, więc trochę jak z samym mainstreamem. Po przeczytaniu Końca świata miałem nieustępliwe wrażenie, że po odejściu Mirosława Nahacza i po tym, jak Jakub Żulczyk postanowił zostać fantastą, w Polsce brakuje dobrej powieści młodzieżowej, brakuje wyrazistych, młodych nazwisk, a przeto brakuje dobrej opowieści. Czy jesteśmy w stanie jeszcze napisać cokolwiek, co nie byłoby teledyskiem, a przy tym nie pogrążałoby się w autotelicznym cynizmie i niemocy?

Porębiak cyniczna nie jest, stworzyła ciekawy świat, po którym z przyjemnością spacerowałem, ale z fabuły Końca świata zapamiętam tylko psychopatyczną Lolę i konstruowany w piwnicy wehikuł czasu ze złomu. O jeszcze jednym braku wspomnę, lecz o braku krzepiącym; Koniec świata odbył się bez wprowadzanych i wyprowadzanych sztandarów poszczególnych opcji politycznych. W świecie pasteli, „Bravo Girl”, Spice Girls i gum Turbo nie było miejsca dla niepoważnie poważnych polityków, bo nad morzem wolność, bo wolność i swoboda. Czytając, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że czegoś w tej rzeczywistości brakuje (czegoś poza niechlujną korektą), czegoś, co w przypadku budowania tak kompleksowych światów zawsze się materializuje mniej lub bardziej wyrazistym wtrętem, nierzadko pretensjonalnością. Brakuje polityki i jest to brak zbawienny; możemy odetchnąć, bo Porębiak przynajmniej chwilowo nie interesuje się mównicą. Potencjał polityczny tkwi raczej w samym geście autorki, w tak dokładnym i intensywnym opisie końca lat 90. tkwi przecież sprzeciw wobec lat dzisiejszych.

Piszę tę recenzję już po końcu świata, który zwyczajowo nie nadszedł i nie zabrał nam niczego, czego sami się wkrótce nie pozbędziemy. Stare nas nadal zobowiązuje; piękny początek smutnego końca, że trzeba będzie radzić sobie z dorosłym życiem, trzeba będzie posługiwać się komputerami, Internetem i mówić po angielsku, zdobywać prestiż, uznanie, realizować cele, po czym zatrudnić się w korporacji i założyć rodzinę. Koniec nie nastał i Porębiak musi napisać drugą książkę, tym bardziej, że pierwsza dobrze rokuje i ja chętnie się jeszcze w koniec świata pobawię. A przecież nic tak dobrze nie płonie, nic tak dobrze nie kończy się, jak świat właśnie.

Daria Porębiak

Koniec świata

Lampa i Iskra Boża, 2012

Liczba stron: 202

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.