Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Degrengolada w rytmie pop (Simon Reynolds „Retromania”)

Artykuły /

Właśnie wyszedłem spod lodowatego prysznica. Nie wiem, czy bardziej mnie oszołomił, czy orzeźwił. Jedna z najważniejszych lektur tego roku przyniosła mi równie wiele przykrości, co satysfakcji. Retromania. Jak popkultura żywi się własną przeszłością nieocenionego Simona Reynoldsa to obowiązkowa lektura dla kolekcjonerek starych singli i miłośników rock and rollowych stylizacji. A przede wszystkim dla stale rosnącego grona „moli popkulturowych” z lubością pałaszujących odgrzewane od półwiecza (!) kotlety.

Siłą tej książki jest zestawienie i analiza zjawisk, z którymi od lat mamy do czynienia w ramach codziennych praktyk kulturowych. Można je znaleźć w internecie, prasie oraz w toczonych przy różnych okazjach rozmowach o muzyce. Refleksje po lekturze Retromanii ilustruję moimi wspomnieniami z tych ostatnich. Okazuje się, że rozmowy, które niedawno mnie dziwiły, dziś nieoczekiwanie nabierają sensu.

Słucham jazzu – powiedziało dziewczę. – A kogo? Davisa, Coltrane`a, lubisz free, bepop czy swing – naprędce klecę dobrze brzmiący small talk z naparstka wiedzy o jazzie, którym dysponuję. – Nie, ja tak ogólnie – odparła.

Ten dialog urwał się równie szybko, jak się zaczął. Przytoczyłem go nie po to, by powielać seksistowskie stereotypy, lecz pokazać istotę współczesnych kłopotów z muzyką. Wypada przepadać za jazzem, ale prawie nikt nie zaprząta sobie głowy detalami. Na dodatek znacznie zmniejsza się grono osób, dla których taka wiedza ma jakąkolwiek wartość. Ogólnie – miło szemrze w tle, nie przeszkadza, ot czasoumilacz roboczogodzin.

Część czytelniczek i czytelników pewnie oburzy się na takie lekceważenie jednego z największych dokonań sztuki XX wieku. Ja też zrazu się zaperzyłem, a nawet poczułem delikatną schadenfreude, bo przecież „ja się znam i gromadzę wiedzę”. Nie ma się z czego cieszyć. Mam jeszcze gorszą wiadomość:   jeśli wydaje się wam (jak do niedawna mnie), że jesteście porządnymi fanami jakiegokolwiek wykonawcy lub gatunku muzyki, to macie rację: wydaje wam się. Żaden wstyd – pod warunkiem, że zechcecie otrząsnąć się z kilku błędnych założeń dzięki lekturze Reynoldsa.

Reynolds to zasłużony brytyjsko-amerykański dziennikarz muzyczny. Pisuje m.in. do „Guardiana”, „Rolling Stone” czy „New York Times”. Jest autorem kilku książek, w tym wydanej parę lat temu w Polsce doskonałej monografii post punku (i rozległych okolic) Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Zajmował się glam rockiem i różnymi odmianami muzyki elektronicznej. Słynie z doskonałego stylu i celnych, błyskotliwych spostrzeżeń. Jeśli ktoś miał prawo zadać kłam powszechnemu samozadowoleniu fanów, to zdecydowanie jest nim właśnie Reynolds.

A czym sobie zasłużyliśmy na ten policzek (czy może raczej: „kontrolną mukę” od starszego brata)? Czynami z pozoru niewinnymi i nieobciążonymi żadnym ryzykiem. Ot, zbieraniem reedycji, zwłaszcza   ekskluzywnych „boxów”, składanek i płyt „tribute to”. Uczęszczaniem na koncerty, podczas których zasłużeni idole odgrywają swoje najważniejsze płyty. Intelektualnym lenistwem i niechęcią do poszukiwania nowych muzycznych podniet. Uporczywym trwaniem w przekonaniu, że „kiedyś grali lepiej”. Nostalgią i tanim sentymentalizmem. To, co na pierwszy rzut oka i ucha zdaje się pełnym zaangażowaniem w słuchanie i świadomym korzystaniem z rynku muzycznego, po bliższym zbadaniu  sprawy okazuje się bowiem samooszukiwaniem. A zyski z powyższego czerpie głównie przemysł rozrywkowy, którego macherom opłaca się grać na nostalgii i bezustannie przepakowywać te same towary, zamiast ponosić ryzyko i wspierać nowatorskie pomysły.

Retromania to napisany ze swadą esej o miałkości popkultury. Oprócz rocka lustracji poddane zostają formaty seriali telewizyjnych, moda, ekspozycje muzealne i wszelkie formy kolekcjonerstwa, a nawet historia brytyjskiego meblarstwa w XIX i XX wieku oraz powojenna futurologia, która bardzo szybko znalazła się w historycznym lamusie. Ten zestaw rekwizytów i praktyk składa się na iluzoryczne poczucie trwałości i zadomowienia, daje nieuprzywilejowanym masom bezpieczne i łatwe punkty zaczepienia w rzeczywistości. O ile kultura popularna stanowi pozbawione „progu wejścia” odbicie elitarnej sztuki, o tyle zajmowanie się archiwami tej pierwszej pozwala odczuwać namiastkę koneserskich radości wynikających z obcowania z niepowtarzalnymi dziełami. Przemysł rozrywkowy naśladuje świat artystyczny, nadając masowo produkowanym przedmiotom pozór elitarności.

Diagnozując stan ducha odbiorców popkultury w pierwszych latach XXI wieku, w których muzealizacja popu przybrała na sile, Reynolds sięga daleko wstecz, do końca lat 60. O dziwo, ta niezwykle produktywna i bogata w nowe jakości dekada też była podszyta nostalgią, która objawiła się m.in. w inspiracjach kulturą wiktoriańską i karierze zespołu Sha Na Na odwołującego się do heroicznej ery rock and rolla lat 50. Historia tego zespołu (a raczej marki obejmującej przedstawienia rewiowe i program telewizyjny) jako żywo przypomina błyskawiczne i krótkie kariery grup, które kopiują na użytek współczesnej widowni sprawdzone patenty sprzed lat. Powstali na kampusie akademickim, wychodząc naprzeciw potrzebom koleżeństwa znudzonego kontrkulturowym klimatem i psychodelicznymi eksperymentami. Zaserwowali hippisom podróż do sielskich lat dzieciństwa i prostej muzyki.

Przed punkowym koncertem wpadam do kolegi by razem z nim wybrać się do klubu. Właśnie kończy przygotowania do wyjścia. W kołnierz kurtki harringtonki wpina znaczki z logotypami zespołów i „punkowymi hasłami”. „Fuck the future, we are living in the past. 1977!” głosi napis na jednej z okrągłych blaszek. – No, rzeczywiście, od czterdziestu lat panuje „no future” – zagaduję, niby żartem. – No weź – odpowiada kolega. Jak coś raz zostało dobrze wymyślone, to po cholerę coś zmieniać.

Lata 70. i eksplozja punk rocka to już zupełny regres i dezercja z frontu wykuwania przyszłości: Punk zbudowany jest na paradoksie – ten najbardziej rewolucyjny nurt w dziejach muzyki pop w rzeczywistości zrodził się z pobudek reakcyjnych. […] przy okazji dystansował się od koncepcji postępu w szerszym sensie filozoficznym. […] Napędzany apokaliptycznym apetytem na zniszczenie i upadek, prorokował dosłownie bez-nadzieję. […]

Punk był świeżym powiewem, bo w miejsce oderwanych od rzeczywistości pseudopoetyckich wynurzeń prog rockowców wepchnął demaskatorski zapał, a nieprzewidywalność i autentyzm przeciwstawił rozwijającej się muzycznej konfekcji z dyskotek i list przebojów. Ale niewiele było w nim kreacji, a zdecydowanie więcej pastiszu i radykalnego wykorzystywania istniejących patentów.

Fragmenty o punku i glam rocku to zresztą najlepsze momenty Retromanii. Reynolds dowodzi, że z pozoru błahe przeboje Rock and Roll (I i II) Garry’ego Glittera okazują się zaskakująco innowacyjne, a anarchiczne gesty brytyjskich punkowców to w rzeczywistości sentymentalna podróż do lat młodości ich rodziców. Zjawiska, które często (zwłaszcza w Polsce) uważa się za mało istotne epizody w historii muzyki popularnej, pozbawione większego znaczenia i walorów artystycznych, paradoksalnie wpisują się w jej główny nurt. W czterdzieści lat po słynnym „lecie nienawiści” 1977 r. można doceniać punk za walory muzyczne i zdrowo pojęty tradycjonalizm, a uchodzące za synonim kiczu zespoły glam rockowe za wizjonerstwo.

Warto przy okazji zauważyć, że Retromania to szczególnie cenna lektura dla polskich słuchaczy. Reynolds przywołuje mało znane lub niedoceniane u nas zespoły. Dobrze móc przeczytać po polsku choć krótkie wzmianki o Inspiral Carpets, Flaming Groovies, Cheap Trick czy Rokym Ericksonie.

Na prywatce w akademiku głośniki trzeszczały od chwackich basów jungle. Chciałem podlizać się noszącemu dready gospodarzowi imprezy, więc uprzejmie zagaiłem: – Dobrze daje. A z jakiej to wytwórni? – E, to taka muzyczka do palenia – odparł niedzielny rastaman. Wywodzę się z kultury, w której duszoszczypiatelny szanson do chlania zdecydowanie dominuje nad „muzyczką do palenia”, więc szybko się zapieniłem i zacząłem wykłócać o podejście do muzyki. Byłem przekonany, że celnie przygadałem gospodarzowi. Czas pokazał, że to on miał rację. Potraktował playlistę na swoim laptopie jak użyteczny surowiec. Przemysł muzyczny od lat traktuje swoich pracowników z taką samą dezynwolturą.

Przeciwieństwem kolekcjonerstwa i muzycznego nerdyzmu jest zasysanie muzyki z internetowych „czarnych dziur”. Spotify i inne serwisy streamingowe oferują zestawy piosenek skrojone pod konkretne czynności. Gdyby tamten chłopak parę lat temu opatentował swój pomysł na tworzenie psychodelicznych podkładów pod psychodeliczną zabawę, dziś byłby bogaty. „Jutro”,  trzecia część książki Reynoldsa, poświęcona jest współczesnym praktykom odbioru i tworzenia muzyki, takim jak tworzenie mash upów, samplowanie, wszelkie zjawiska z nurtu widmontologii oraz słuchanie wyzute z dyskograficznego kontekstu. Dostępność do przepastnych archiwów muzycznych sprawiła, że w czasie rzeczywistym można dowolnie bombardować własną świadomość za pomocą zróżnicowanych bodźców muzycznych i wizualnych: W czasach analogowych życie codzienne toczyło się powoli, (trzeba było czekać na wiadomości i na nowe płyty), ale kultura jakby posuwała się naprzód. W cyfrowej teraźniejszości życie codzienne to ciągłe hiperprzyśpieszenie i niemal ciągła natychmiastowość (ściąganie plików, nieustannie odświeżające się strony internetowe, niecierpliwe przerzucanie tekstu na ekranie komputera) – ale na poziomie makrokultury wszystko raczej pogrążone jest w bezruchu i stagnacji. Oto paradoksalna sytuacja, kiedy doznajemy zarazem tempa i marazmu. Reynolds precyzyjnie opisuje, jak rozwój technologii prześcignął naszą zdolność do koncentracji i kojarzenia faktów. Nie wróży to dobrze ludzkości i jej muzycznemu dziedzictwu, ale paradoksalnie może przynieść ratunek. Kiedy internetowe archiwa pękną w szwach, a technologie informatyczne przekroczą próg doskonałości, za którym czai się bezużyteczność, zapomnimy o wszelkich kanonach i będziemy musieli wymyślić wszystko na nowo.

Obgadując współsłuchających bliźnich jestem moralnie zobowiązany do wyznania na temat własnych kłopotów z muzyką popularną. Mój problem to „rockowa anhedonia”. Dawno temu zarzuciłem śledzenie nowości. Nowymi odkryciami są dla mnie trzecioligowi wykonawcy z zamierzchłej przeszłości, demówki i koncertowe nagrania zespołów, które znam od lat. A właściwie: wolę czytać o muzyce niż jej słuchać. Być może po lekturze Retromanii, kiedy runął mój bezpieczny świat muzycznego nerda, w końcu znajdę zespół, który zachwyci mnie od pierwszego riffu po ostatnie uderzenie perkusji?

 

Simon Reynolds

Retromania

tłum. Filip Łobodziński

Liczba stron: 576

Kosmos Kosmos, 2018

Jan Bińczycki

(ur.1982) – bibliotekarz, publicysta, regionalista współzałożyciel kolektywu „Tłusty Druk”, co tydzień prowadzi program pod tą samą nazwą na kanale Reset Obywatelski.