Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

David Bowie – Król goblinów

Artykuły /

Wieść niesie, że nowa płyta Davida Bowiego przyciąga i przyciągnie do niego rzesze nowych, młodych fanów. Poznają go przy okazji singli i teledysków The Stars (Are Out Tonight), Where Are We Now?, które, dość niespodziewanie, przez kilkanaście tygodni pojawiały się także w polskich rozgłośniach radiowych. Można nad tym faktem boleć, jak boleć można nad tym, że koszulki z Kurtem Cobainem kupuje się dziś w sieciówkach. Można z kombatanckim zacięciem utyskiwać albo okopać się na pozycji starego fana. Można.

Bowie bez względu na wiek pozostaje – także w najnowszych produkcjach, czego dowodem jest chociażby znakomity teledysk do The Stars… z nim samym i Tildą Swinton w rolach głównychartystą rozpoznawalnym i niebywale charakterystycznym nie tylko dzięki swojej muzyce (wobec nowej płyty wielu ma zastrzeżenia), ale także, co absolutnie oczywiste, wizerunkowi, który mówi: chcę być wszystkim. Bowie chce być wszystkim, ale nie chce być każdym. Każda jego kreacja – od pierwszych lat na scenie – to zestaw niepokojący, pociągający i niepozwalający sądzić, że jest tym ostatnim. Zawsze wtedy, gdy wizerunek Bowiego zdawał się krystalizować, pojawiały się pierwsze zapowiedzi kolejnego kroku, kolejnego Bowiego, bez którego kultura lat 70. i 80. zdawałaby się przestrzenią, w której transgresja jest wciąż albo grzechem, albo wygłupem, albo mało atrakcyjną z perspektywy czasu zabawą z publicznością. Ten kilkuzdaniowy wstęp to właściwie niedopuszczalna przebieżka przez artystyczną biografię Bowiego, którego Heroes, Ziggy Stardust czy Absolute Beginners to coś ponad muzyczne hity, do których nowo zakochani w Bowiem dotrą prędzej czy później, odkrywając, że niespełna siedemdziesięcioletni dziś twórca o sztuce, seksualności, wizualnym szaleństwie, ale także artystycznej katastrofie wie więcej niż dziesiątki współczesnych zespołów indie.

Przekopywanie się przez twórczość Bowiego oznacza nie tylko setki piosenek o, co tu dużo mówić, nie zawsze równym poziomie, oraz wiele znakomitych teledysków, wśród których znajdą się takie koszmary jak Sorrow, ale także kilkadziesiąt filmów. Szaleni fani jego twórczości powezmą z pewnością projekt przyjrzenia się także im. Po obejrzeniu Prestiżu (The Prestige) z 2006 roku, gdzie Bowie gra rolę Nikoli Tesli, można zyskać chociaż nadzieję, że i we wcześniejszych produkcjach jest czego szukać. Po drodze jeszcze niezapomniane Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną (Twin Peaks: Fire Walk with Me) i kilka dzieł, bez których co prawda spokojnie dałoby się obejść, ale zasadniczo nic strasznego się przecież nie stało. I wtedy przychodzi czas na Labirynt.

Labirynt (Labyrinth) to film z 1986 roku, w którym Bowie wystąpił w roli króla goblinów (robi się gorąco) – Jaretha. Inaczej niż w przypadku nie najlepiej ocenianego dzieła z tego samego roku, a więc Absolutnych debiutantów (Absolute Beginners), ścieżka dźwiękowa do tej produkcji nie dostarczyła publiczności rozkoszy. Labirynt to film – szczęśliwie – zamknięty na zawsze w swoich ramach, z których nie wydostaje się na powierzchnię ziemi od wielu lat. Jeżeli jednak, owładnięci szałem zgłębiania twórczości Bowiego, trafią Państwo na ten film, zostaną zachęceni skojarzeniami z Czarnoksiężnikiem z Krainy Oz, Alicją w Krainie Czarów i innymi utworami – proszę pamiętać, że ostrzegałam.

Sytuacja jest prosta: egzaltowana nastolatka (miłość do pluszaków w tym wieku jest dość niepokojąca) zanurzona w świecie fantazji nie ma ochoty pilnować swojego małego brata i pragnie, by ten zmienił się w goblina. Powiedziane, stało się – mówi David Bowie w najbardziej piekielnej charakteryzacji, jaką można sobie wyobrazić w przypadku tego, co by tu nie mówić, intrygującego mężczyzny. Stało się, histeryczne dziewczę szuka w labiryncie – przy pomocy natychmiast zaprzyjaźnionych goblinów i innych potworów – swojego brata, ponieważ rozmyśliło się i dobrze by było, ażeby brat wrócił do swojego łóżeczka. Akcję już Państwo znają. Jeżeli ta wiedza oraz brak niespodzianek, jaki towarzyszyć będzie seansowi, jeszcze Państwa nie odstraszyły – idźmy dalej. Najpierw jednak proponuję zapomnieć o – co najmniej dwuznacznym etycznie, ale znakomitym wizualnie – Thin White Duke’u oraz innych wcieleniach Bowiego, które mimo upływu lat nie mają sobie równych. Pstryk, nie ma.

Jest mężczyzna, którego wizerunek i entourage najsilniej kojarzy mi się ze sztywnym i mało energicznym wariantem Bonnie Tyler z okresu Total Eclipse of the Heart, której stylistka postanowiła się zemścić za wszystkie lata udręki podczas pracy w filmach fantasy klasy B (sorry, David, ale to naprawdę jest piekło). Nie pomaga rzucanie lalko-dzieckiem (gratuluję nie tylko charakteryzatorom, ale całej ekipie filmowej), pomiatanie goblinami (w porównaniu do nich hit końca lat 90. – zabawka Furby – jest ekscytującym obiektem), a także melorecytacja przeradzająca się w coś, co zwykle kojarzę jako śpiew Bowiego.

Tandeta, która ściśle spleciona została z okropnymi (niebudzącymi odrazy, raczej skłaniającymi do zasłaniania oczu w geście zażenowania) efektami wizualnymi, na pierwszy rzut oka, a raczej w pierwszych momentach filmu, może sprawiać wrażenie radykalnie przegiętego, kampowego spektaklu. Niestety, po niespełna stu minutach jednego z najgorszych filmów, jakie widziałam w życiu (przy Labiryncie nawet Wiedźmin wygląda przyzwoicie), nie stwierdziłam niczego (nadzieja na ironię umiera ostatnia) poza katastrofą na każdym poziomie. Do poziomu autoparodii – chętnie dowiem się, że efekt ten nie był niezamierzony – osuwają się sceny, w których właściwie nie chodzi o nic poza tym, żeby widzom ukazać mógł się David Bowie. I ukazuje się – w swoim dziwacznym (a słowa tego używam w zgoła innym znaczeniu niż w wypadku większości nieprzewidywalnych wizualnie wyborów Bowiego) stroju i fryzurze, wobec której to, co na głowach miewały Spice Girls, jest szczytem wdzięku i klasy. Kiedy jednak Bowie wygląda (sic!) albo, nie daj Boże, śpiewa, czar pryska i film ten wciąż oglądamy z absolutnie niejasnych przyczyn.

Kiedy szukam odpowiedzi na pytanie, co się stało z prawie dwiema godzinami mojego życia, które pożarły gobliny i Bowie z bobasem na ręku, znajduję dwie odpowiedzi. Jedna ma prawie cztery tysiące, druga ponad dwanaście tysięcy facebookowych fanów. Ci pierwsi mówią – a nie sposób do nich nie dołączyć, mimo że Labirynt może wiele w tym zakresie utrudniać – Wearing leggings as pants only makes sense if you’re David Bowie. Estetyczny sprzeciw wobec legginsów, które udają, że są spodniami, to jedno, pełna afirmacja wobec wyboru dolnej partii garderoby Bowiego w tym filmie – drugie. I tu zgłasza się liczniejsza grupa, która nie odnosi się do ulicznych problemów społeczno-estetycznych, nie mówi o tym, jakim filmem jest Labirynt, i nie daje odpowiedzi na palące pytanie: David, why? Ta druga grupa lubi David Bowie’s crotch in Labyrinth i prawdopodobnie tylko oni film Jima Hensona obejrzeli we właściwy sposób.

Olga Szmidt

(ur. 1989) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka i telewizyjna, redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii naukowych „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019), biografii „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz tomu „Odkrywanie Ameryki. Wybór tekstów krytycznych z lat 2010-2017” (WUJ, 2018). Wydała także autorski notes „Finlandia. Książka do pisania” (Austeria, 2017).