Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„Czy Hannah Arendt była nazistką?” („Hannah Arendt”)

Recenzje /

Udając się na film Margarethe von Trotty, który niedawno wszedł do polskich kin, miałem co najmniej mieszane uczucia. Dominowała obawa, przeradzająca się momentami w przekonanie, że twórcy ukażą postać Hannah Arendt w ujęciu stricte feministycznym tj. podkreślą siłę i niezależność jej osoby, pokażą wyłącznie zdecydowaną, charyzmatyczną kobietę. Cóż złego upatrywałem w takiej kreacji? Bałem się, że przy wyeksponowaniu Arendt-kobiety zatraci się postać Arendt-myślicielki, co należałoby rozumieć jako potraktowanie „po macoszemu” jej dorobku i koncepcji, będących przecież wynikiem wnikliwych rozważań jednego z najwybitniejszych umysłów XX wieku. Innymi słowy: bałem się nachalnego biografizmu przytłaczającego meritum. Jak wypadły te obawy w konfrontacji z filmem? Natychmiast przerodziły się w wyrzuty sumienia.

Film otwiera scena będąca czymś w rodzaju preludium do właściwej fabuły, niekorespondująca wyraźnie z tym, co widz zobaczy później. Widzimy Eichmanna wysiadającego z autobusu i zmierzającego do domu. Po chwili podjeżdża ciężarówka i kilku zamaskowanych mężczyzn obezwładnia Niemca, by natychmiast umieścić go w samochodzie. Odjeżdżają. Cisza. Po Eichmannie nie ma śladu, a jedynym znakiem świadczącym o tym, że cokolwiek przed chwilą się wydarzyło, jest upuszczona na jezdnię latarka.

Po tym epizodzie zaczyna się zasadnicza część opowieści – pojawia się w końcu ta, która stanowi rdzeń i główną oś obrotu wszystkich zdarzeń. Poznajemy ją w samotności, co w kontekście całego filmu wydaje się szczególnie znaczące, bowiem analogiczna scena zamyka dzieło. „Myślenie oznacza samotność” – te słowa powracają niczym echo w obrazie von Trotty, a jej bohaterka z całą pewnością staje się ich uosobieniem. Stanowią one naukę, jaką wyniosła od swego mistrza z Niemiec – Martina Heideggera, którego postać, w formie retrospekcji (wspomnienie bohaterki), a także przywoływana bezpośrednio w rozmowach, powraca na ekran kilkakrotnie.

O filmach biograficznych zwykło się mówić z pewnym pobłażaniem jako o dziełach, które już w punkcie wyjścia skazane są na swego rodzaju wtórność, przez co nie mają szans na zaskoczenie widza czy „powiedzenie czegoś nowego”. Na tym tle wyróżnia się Hannah Arendt. Na czym zatem polega owo odmienne, powiedziałbym – uprzywilejowane położenie tego filmu pośród innych, również należących do wspomnianego gatunku? Otóż Margarethe von Trotta robi to, czego nie zrobiła przed nią cała rzesza pierwszych krytyków Arendt (ich wątek jest zresztą mocno wyeksponowany w filmie) i czego bardzo długo nikt nie potrafił zrobić. Wnikliwie przeczytała dzieło swojej bohaterki, na które złożyła się seria artykułów pisanych przez Arendt dla „New Yorkera”, będących w istocie reportażami sądowymi z procesu Adolfa Eichmanna, opublikowanymi później w formie książkowej pod tytułem Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła, wydanej w 1961. Można powiedzieć, że von Trotta stawia się poniekąd w sytuacji czytelnika, który „próbuje zrozumieć” (trochę jak Arendt próbująca zrozumieć Heideggera, ale także Eichmanna; sama podkreśla, że zrozumieć nie znaczy wybaczyć).

Cóż bowiem zarzucają autorce jej oskarżyciele? Zasadniczo dzielą się oni na trzy grupy. Pierwsza, wysyłająca listy z pogróżkami i wyzywająca autorkę od „nazistowskich kurew”, nie wymaga komentarza. Druga jest właściwie odmianą tej pierwszej, tyle tylko że w inteligenckim przebraniu, wciąż jednak wnioski przez nią formułowane mają charakter powierzchowny i sprowadzają się do myślenia w czarno-białych kategoriach: Arendt traktowana jest przez nich jako obrończyni Eichmanna, a z drugiej strony zwolenniczka teorii samozagłady Żydów. Na uwagę jednak zasługuje trzecia grupa oponentów, do której w dużej mierze należeli również przyjaciele bohaterki, a których wnioski zostały włożone w usta Hansa (prawdopodobnie podkochującego się w bohaterce, co stwierdza sam jej mąż – Heinrich). To właśnie Hans, po wykładzie Arendt na nowojorskim uniwersytecie, zanim manifestacyjnie zerwie z nią kontakt, podkreśla, że z procesu sądowego tworzy ona wykładnię lub teorię filozoficzną. Słowem, wyrzuca jej „filozofowanie” tam, gdzie przecież wszystkie sprawy wydają się jasne – wiadomo kto jest kim, gdzie ofiara, a gdzie kat, gdzie pokrzywdzeni, a gdzie krzywdzący. W tym miejscu chciałbym podkreślić, że słowa przyjaciela Arendt stanowią dokładną odwrotność tego, czym badaczka zajmuje się naprawdę, sprowadzając filozofię na ziemię, konfrontując ją z rzeczywistością. Filozofia dla Arendt jest nie tylko rozważaniem abstrakcyjnych problemów, ale przede wszystkim stanowi rękojmię do badania RZECZYWISTOŚCI. Ba! – rzeczywistości najstraszniejszej, z jaką borykać się musiał XX wiek. Pokusić się można o stwierdzenie, że „filozofowaniu” oddają się właśnie ci, którzy w procesie Eichmanna widzą nie osąd nad jednostką, ale nad całym systemem hitlerowskim, jego zbrodniami czy (jeszcze szerzej i w kontekście Zagłady niekoniecznie słusznie) antysemityzmem jako takim. Arendt, owszem, obserwuje, próbuje zrozumieć, docieka, myśli… tyle że skupia się na konkrecie w osobie samego Eichmanna.

Słuszne wydaje się wykorzystanie w filmie autentycznych nagrań z procesu, dzięki którym widz może zobaczyć to, co widziała sama bohaterka von Trotty. Nie myślałam nigdy o tym, by jakiś aktor zagrał Eichmanna – mówi reżyserka. – Wykorzystanie archiwaliów było absolutnie konieczne, ponieważ widz, oglądając aktora, mógłby powiedzieć: „Tak, on gra świetnie”, a ja chciałam, by od Eichmanna płynęła prawdziwa biurokratyczna nicość. Zdaje się, że zabieg spełnia swoje zadanie, przy czym znów zwraca uwagę pewnego rodzaju wierność von Trotty wobec tekstu Arendt. Reżyserka filmu postępuje analogicznie do pisarki: kiedy to konieczne – dominuje materiał dokumentalny, natomiast kiedy on nie wystarcza, na podorędziu znajduje się filozofia, umożliwiająca krytyczne spojrzenie na fakty. Wydaje się, że wyjątkowość filmu zasadza się w dużej mierze właśnie na wierności, jakiej dochowała reżyserka nawet nie samej Arendt, ale jej tekstowi i zawartej w nim koncepcji. Margarethe von Trotta okazała się uważną i wnikliwą czytelniczką, co pokazała również, rozkładając tekst „na głosy”: w wypowiedziach poszczególnych postaci (męża Heinricha, przyjaciół) pobrzmiewają co jakiś czas wyimki, a nieraz całe frazy zaczerpnięte z książki. Trudno o większą pieczołowitość przy przekładaniu biografii (kiedy to tylko możliwe) na język filmu i aktorstwo: na twarzy Arendt (granej przez bardzo dobrą w tej roli Barbarę Sukową) co jakiś czas pojawiają się grymasy trafnie wyrażające pobłażanie, zdziwienie, oburzenie – całą paletę emocji i stanów, przez jakie przechodziła bohaterka podczas procesu, a także już po nim.

Film von Trotty nie jest pierwszym współczesnym przywołaniem postaci Arendt. W Polsce rok temu miała miejsce prapremiera Teatru Telewizji pt. Rzecz o banalności miłości, a obecnie na deskach Teatru Dramatycznego w Warszawie grany jest spektakl o tym samym tytule. Oba widowiska stanowią adaptacje dramatu Savyon Liebrecht (traktującego w dużej mierze o relacji Arendt – Heidegger). Widać więc, że kwestie poruszane przez badaczkę nie przeszły do lamusa, ale wciąż stanowią jak najbardziej aktualne intelektualne wyzwanie. Zresztą, o niemożności dezaktualizacji tej problematyki pisze sama autorka w Eichmannie…, stwierdzając: […] bez względu na rodzaj kary, ponowne popełnienie określonej zbrodni jest – skoro już raz została ona kiedyś popełniona – bardziej prawdopodobne niż początkowa możliwość popełnienia jej po raz pierwszy.

To, co się wydarzyło, wydawało się nie do pomyślenia – zostało jednak nie tylko „pomyślane”, ale i wcielone w życie, na skutek czego z powierzchni ziemi zniknęła trzecia część narodu żydowskiego. Trzeba docenić odwagę osoby, która potrafiła zdobyć się na niezależne spojrzenie na tę „zbrodnię przeciwko ludzkości” nie w ramach „utartej sztampy” – jak sama to nazywa – ale podług własnej oceny i umiejętności wartościowania. Ta odwaga właśnie stanowiła chyba tak ciężki orzech do zgryzienia dla całego powojennego świata, któremu Hannah Arendt przedstawiła swoją koncepcję „banalności zła”. Zresztą, jak sama stwierdziła w odpowiedzi na list Gershoma Scholema (również utrzymany w tonie oskarżycielskim): […] kłopot polega na tym, że jestem niezależna. Tym samym to, co stanowiło moją początkową obawę w odniesieniu do filmu von Trotty, okazało się jednym z jego większych (ale niedominujących) atutów – myślę o niezawisłości i pełnej swobodzie jednostkowego sądu nad jednostkowym przypadkiem. Sądu Hannah Arendt nad Adolfem Eichmannem.

Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, Francja, Luksemburg, Niemcy, Izrael, rok: 2012