Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Czekając na mesjasza (albo: czego życzę polskiej popkulturze w nowym roku?)

Artykuły /

Kiedy rozmyślam, mówię albo piszę o popkulturze z tego miejsca świata, z Europy Środkowej, jestem nostalgicznym okcydentalistą. Czasem zamyślam się nad losem Brandona Walsha, którego moralną niezłomność doceniam dopiero teraz, odkąd dezynwoltura Dylana McKaya przestała mi już po szczeniacku imponować. Obu pamiętam jak przez mgłę, z czasów, kiedy Beverly Hills 90210 emitowano jedynie w niedzielne popołudnia, na zakończenie tygodnia wypełnionego Drużyną A, MacGyverem i smutnym życiem pewnego sprzedawcy damskiego obuwia. W tamtych czasach, w których internet blokował linię telefoniczną („rozłącz się, muszę zadzwonić!”) i rujnował kieszeń nieubłaganie naliczanymi impulsami, obrazy z dżungli amerykańskiego szołbizu kształtowały wyobraźnię całego pokolenia dorastających Polaków. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czym jest format telewizyjny, nie rozumieliśmy, na czym polega lokalizacja produktu, i może dlatego przygody niani Fran naprawdę nas bawiły. Pierwsze stacje komercyjne podbijały nasze serca blokami japońskich kreskówek z włoskim dubbingiem i polskim lektorem. Byliśmy na bieżąco z rozgrywkami NBA i nieśmiało powątpiewaliśmy w realność wrestlingu. Nasze młode oczy zwrócone były na zachód, a zachód uczył nas, czym jest popkultura z krwi i kości.

Przez blisko dwie dekady, które dzielą nas od tamtych czasów, zmieniło się niemal wszystko: od samych obiegów kultury, aż po technologię, która im służy. Mamy łatwiejszy niż kiedykolwiek dostęp do popkulturowego dziedzictwa całego świata, ale mamy też polski przemysł rozrywkowy – nasz narodowy pop: polskie produkcje, celebrytów i całkiem potężne portale plotkarskie. Nie mam najmniejszych wątpliwości – te zmiany należy nazwać ewolucją, w najbardziej pierwotnym znaczeniu tego słowa: obserwujemy rozwój.

I tu ja-okcydentalista zaczynam narzekać: moja narodowa popkultura rozwija się ilościowo, podczas gdy na zachodzie zmiana wiąże się z jakością. I chyba dlatego, a nie ze względów sentymentalnych, to właśnie na zachód spoglądam z nadzieją i aprobatą jako dumny konsument, maleńka część masy. Możemy oczywiście usprawiedliwiać się ekonomiczną przepaścią, jaka dzieli nasz przemysł rozrywkowy od metaforycznego hollywoodu, ale to trochę za mało, by zasnąć z czystym sumieniem po kolejnym odcinku W-11: Wydział Śledczy. Nie lamentuję bowiem nad jakością w sensie realizacyjnym – owszem, miło spoglądać na zdjęcia kręcone w trzech miejscach świata, fajnie, gdy w kadr nie zagląda futrzana osłona mikrofonu, ale polska popkultura upokarza mnie na znacznie głębszym poziomie.

Z Youtube’a i Wikipedii wiem, że za oceanem istnieje gatunek talk-show zwany late-night show. Od jakiegoś czasu traktuję go jako wyznacznik rozwoju kultury telewizyjnej. Jest to wymagająca forma – potrzebuje błyskotliwego gospodarza, odpowiedniej dawki humoru, a przede wszystkim know-how pozwalającego na przeprowadzenie rozmowy zarówno z niezbyt ogarniętą celebrytką pokroju Paris Hilton, jak i z prezydentem kraju. Twórcy programu trochę mimochodem zakładają, że jego odbiorca nie jest idiotą. Podczas gdy każda amerykańska stacja telewizyjna posiada swój late night show i stałego hosta (ikonę taką, jak David Letterman, Conan O’Brien czy Craig Ferguson), w Polsce własny ogon pożera od lat Kuba Wojewódzki. Na horyzoncie brak konkurencji.

I dalej: posucha wśród seriali, które przeżywają na zachodzie złoty okres, a ich rozkwit jest tak oczywisty, że właśnie po tę formę coraz częściej sięgają reżyserzy o wielkiej renomie, producenci zaś bez trudu angażują do głównych ról najjaśniejsze gwiazdy. Pochłaniamy te arcydzieła całymi sezonami w czasie weekendów albo wiernie śledzimy przez lata, odcinek za odcinkiem, i coraz rzadziej myślimy o nich w kategoriach guilty pleasure. Serial od dawna nie jest już tylko telewizyjną pulpą, przeciwnie – konkuruje na równych prawach z filmem pełnometrażowym.

Apetyt – mówię głosem Magdy Gessler – rośnie w miarę jedzenia. Stawiam tezę, że konsument karmiony serialami House of CardsMad Men lub Breaking Bad staje się powoli klientem wybrednym, coraz śmielej domaga się lepszej jakości i coraz mniej mu smakuje mdła pasza przygotowana według słabego przepisu. Innymi słowy, popkultura może przyzwyczajać do myślenia lub przynajmniej nie musi być narzędziem masowej „lobotomizacji”. Oczekiwanie jakości, o którym tu piszę, nie wyrasta bynajmniej z przekonania, że popkultura ma do spełnienia jakiegoś rodzaju misję. Przeciwnie – jest postulatem czysto hedonistycznym. Odwołując się do metaforyki Krzysztofa Zanussiego, nie wymagam od hamburgera, żeby był wykwintnym daniem – chcę jedynie, żeby był dobrym hamburgerem, tak samo jak oczekuję od talk show ciekawej rozmowy (talk) i błyskotliwego prowadzącego (show).

Michał Witkowski w jednym z felietonów nazywa siebie postinteligentem. Pisze: postinteligent nie widzi żadnej granicy pomiędzy kulturą a popkulturą. Może się zachwycić reklamą i ziewać nad najnowszą powieścią uznanego pisarza. Może upaść na kolana przed sztuką użytkową i wykląć wernisaż uznanego malarza. I co gorsza, może mieć rację. Wysoka jakość kultury masowej nie musi przemienić nas w naród postinteligentów, ale może mieć interesujące skutki uboczne. Umiem wyobrazić sobie sytuację, w której rozpieszczone masy zaczynają rozpoznawać chłam nie tylko w niedbale zrealizowanych programach pokroju Trudnych spraw, ale także w debacie publicznej albo tanich pijarowych zagraniach polityków (co pan na to, panie Underwood?).

Nie są to rozważania zupełnie abstrakcyjne. Każdy, kto trzyma palec na pulsie amerykańskiej lub brytyjskiej popkultury, musiał zetknąć się w zeszłym roku z postacią Russella Branda, angielskiego komika i aktora, który od dobrych kilku lat wnosi do wielkiego showbiznesu powiew świeżości. Prowadzi nieustanną wywrotową działalność – zawstydza telewizyjne prezenterki swoją seksualną charyzmą, kpi z programów, w których gości, oskarża media i władzę o manipulację ludzkimi umysłami oraz ignorowanie prawdziwych problemów świata. Jakkolwiek naiwnie mogą brzmieć postulaty Branda, jego wystąpienia z wnętrza krytykowanego środowiska odznaczają się niezwykłym wdziękiem, a na dodatek rezonują wśród masowych odbiorców zmęczonych narracją o światowym kryzysie. Russell Brand jest stuprocentowym produktem popkultury – jego nawoływania do duchowej rewolucji przeplatają się z żartami o długości penisa, a cytowani z pamięci angielscy metafizycy występują obok pocztu gwiazd Hollywood. Z tego poziomu najczystszej rozrywki Brand wystartował ze swoją zadziwiającą krucjatą. Kiedy w czerwcu 2013 roku gościł w programie BBC Question Time u boku znanych polityków i publicystów, niemal każda jego wypowiedź kończyła się aplauzem publiczności. Kilka miesięcy później został zaproszony jako gościnny redaktor do polityczno-literackiego tygodnika „New Statesman”, a niedługo po tym wystąpił w programie Jeremy’ego Paxmana, specjalizującego się w komentowaniu bieżących spraw politycznych. Brand wypowiadał się w charakterystyczny dla siebie sposób, przemieniając wywiad w krasomówczą orgię, i chociaż jego utopijne nawoływania do rewolucji trudno traktować poważnie, nie ulega wątpliwości, że stanowią one istotny komentarz społeczny.

Wracając do Polski, Rozmów w toku i Na Wspólnej – mój problem z rodzimą popkulturą polega na jej przykrej indolencji, niezdolności do wyprodukowania błazna z Kompleksem Mesjasza (postaci takiej jak Russell Brand) lub ewentualnie jakiejkolwiek propozycji, która stanowiłaby przeciwwagę dla słabych realizacji zagranicznych formatów i półamatorskich paradokumentów. Jest w polskiej kulturze masowej miejsce dla Ekipy z Warszawy i Sędzi Anny Marii Wesołowskiej, ale dopóki te propozycje wyznaczają poziom, do jakiego możemy aspirować z naszym popem, amerykańskie hity z lat dziewięćdziesiątych będą musiały pozostać naszym rajem utraconym, a jedynym przewrotem, jaki dokona się na naszych ciekłokrystalicznych monitorach, będą kuchenne rewolucje.

Lech Dulian

(ur. 1987) – z wykształcenia bohemista, z zawodu web developer. Autor kodu źródłowego wielu aplikacji internetowych i kilku mało istotnych artykułów. Lubi oglądać walki MMA.