Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Czekając na Konwickiego

Artykuły /

Tadeusz Konwicki, jak to się mówi, zamilkł. Ale nie 7 stycznia 2015 roku. Zamilkł dużo wcześniej. Niektórzy myśleli, że to znak, zadanie do rozwiązania. Jeśli faktycznie tak było, to chytry wilniuk wykazał się wyjątkową zawziętością – jego wycofanie trwało okrągłe dwie dekady, z nieznacznymi przerwami.

Umierał wiele razy i to na dziesiątki sposobów, bo każdą z tych śmierci repetował i pomnażał. Nadzwyczajna i uwodzicielska wrażliwość, odrobinę złagodzona konserwatywną skrytością – ukształtowaną, jak tłumaczył, przez patriarchalne klany kresowe – sprawiała, że spoglądaliśmy razem z nim w przepastne studnie. Oczywiście czytelnicy nieskłonni do małych apokalips wyszukiwali w jego twórczości liczne uwagi o szorstkim języczku kota Iwana, zabawne przypadki nieudacznych bohaterów czy anegdoty o Stasiu Dygacie i Lolo Tyrmandzie. Ale ciążyła nad tym wszystkim chmura nabożeństw zadusznych.

Wychowany w etosie romantycznym – i to raczej nie norwidowskim – dowiedział się prędko, że w razie czego musi zginąć za ojczyznę. Wybuch wojny nadał temu imperatywowi realności, której konsekwencje Konwicki potrafił przewidzieć w stopniu mniejszym niż Miłosz, Bobkowski czy nawet Baczyński. Polegnięcie jest dostojne, wzniosłe i uświęcające. Matki poległych nie wyją, nie wyrywają sobie włosów, nie gryzą cmentarnej ziemi. Matki poległych stoją nad grobem wyprostowane, dumne, triumfujące. Polegnięcie wymyślili Polacy – puentował zgryźliwie jedną z wielu wycieczek przeciwko narodowej histerii i miał po temu szczególne prawo jako tak zwany żołnierz wyklęty. W ramach akcji Burza odbijał z rąk nazistów Wilno, a kiedy wschodni sojusznicy zaczęli wyłapywać polskie oddziały, poszedł z kolegami do Puszczy Rudnickiej. Tam, czasem strzelając do sowietów, badział się po bagnach aż do kwietnia – Armia Czerwona była wówczas pod Berlinem.

Trzykrotnie – w wywiadzie-rzece ze Stanisławem Beresiem (przeprowadzonym w 1982 roku), w filmie dokumentalnym Janusza Andermana (2009), w rozmowie z Kaliną Błażejowską (2010) – powtarza to samo zdanie: nie lubię zabijać ludzi. Wciąż w czasie teraźniejszym. Motyw wyroku powraca w tej twórczości obsesyjnie, rozgrywany na szereg sposobów. W debiutanckim opowiadaniu Kapral Koziołek i ja w pierwszej osobie przedstawił Konwicki doświadczenie partyzanta, który z polecenia dowódcy uczestniczy w rozstrzelaniu niemieckich jeńców: Ruszyliśmy. Czułem w sobie zupełną pustkę, jak zwłoki, które zostały tam we mchu. Zaśmiałem się nerwowo. W autobiograficznej powieści Rojsty, będącej równocześnie pamfletem na Armię Krajową, słychać jeszcze ten przykry chichot oszukanego chłopca.

W Senniku współczesnym tonacja jest już zgoła inna – obserwujemy świat zmierzający ku zagładzie oraz bohatera z trudem wracającego do życia po próbie samobójczej. Centralnym punktem narracji jest retrospektywa, w której protagonista wykonuje wyrok na człowieku podejrzanym o kolaborację. Podobną konstrukcję nadał Konwicki powieści Nic albo nic – na obrazki z gomułkowskiej beznadziei nachodzą zdarzenia z końca wojny, kiedy partyzantom wydawało się, że mogą oczyścić samych siebie i cały świat za pomocą mordu rytualnego. Z kolei na taśmach Zaduszek i Salta zaklęci zostali smutni panowie z automatami, sporo po wojnie rozliczający dawnych kolegów z życiowych wyborów.

Na tożsamość Konwickiego składa się kilka radykalnie różnych postaci. Nastolatek gotowy na śmierć, któremu ten zaszczyt nie został dany, doznający za to śmierci moralnej. Koryfeusz nowego systemu, po upokarzających przesłuchaniach przyjęty do PZPR, utalentowany idiota piszący o zwycięstwie kolektywu nad wrogiem klasowym. Reżyser Ostatniego dnia lata, w którego finale Jan Machulski jak gdyby bez powodu znika z kadru – zamyka się nad nim skorupa morskich fal. Wreszcie Konwicki stał się dobrze okopanym kontestatorem, podpisującym wszelkie listy protestacyjne, jakie mu koledzy przynieśli. Kulminacyjnym punktem zaangażowania na rzecz opozycji jest kolejny zgon – całopalenie bohatera Małej Apokalipsy.

Myli się jednak, kto sądzi, że śmierć w tej twórczości pozostaje związana wyłącznie z dążeniami do odzyskania niepodległości lub budowy lepszego ładu. Ona wygląda zewsząd, jest pierwszoplanową bohaterką, a jej wymiar egzystencjalny dominuje nad społecznymi zobowiązaniami. Pełna zniewalającego czaru wdziera się przez dziurę w niebie, muska twarze kochanków z Kroniki wypadków miłosnych, zamyka usta choremu na białaczkę chłopcu, który musi w końcu przyznać, że wspaniały dog angielski mówiący dobrą polszczyzną to tylko wymysł. Nasz i tamten świat są według chytrego wilniuka położone zaskakująco blisko, więc krok uczyniony kilka dni temu chyba nie był daleki.

Konwicki pisał w niejakim transie, wciąż szukał momentu przejrzystości, fizyczno-duchowego wzmożenia, a gdy nieopatrznie dawał sobie podczas czynności twórczych zmierzyć ciśnienie, okazywało się, że powinien zostać natychmiast hospitalizowany. Jak wielokrotnie dawał do zrozumienia, Kompleks polski, Mała Apokalipsa czy Rzeka podziemna powstały jako rodzaj ekspiacji – paliwem do ich napisania było poczucie odpowiedzialności za PRL. Postawa Konwickiego świadczy o przekonaniu, że aby tworzyć, trzeba pozostawać w centrum sporu, odpowiadać na dręczące wszystkich pytania i jak sejsmograf wyczuwać nadchodzące drgnienia.

W rezultacie co najmniej trzy razy udało mu się w spektakularny sposób wyprzedzić epokę. W 1957 roku (kilkanaście miesięcy przed ukazaniem się 400 batów François Truffauta) nakręcił wspomniany już Ostatni dzień lata, w zasadzie rozpoczynając Nową Falę. Z kolei w 1972 premierę miało Jak daleko stąd, jak blisko – zapewne pierwszy esej filmowy – półtora roku przed uwielbianą przez historyków kina Iluminacją Zanussiego. Wreszcie we Wschodach i zachodach księżyca, pisanych z otchłani rządów junty, oddał głos jasnowidzącemu franciszkaninowi, który zapewniał, że Polskę czeka pięćdziesiąt świetnych lat. Kto inny wówczas miałby czelność publikować takie proroctwo?

Aż nagle Konwicki jakby zagubił ten absolutny słuch. Lawa na motywach Dziadów weszła na ekrany kin latem 1989 roku, kiedy etos romantyczny radykalnie stracił w Polsce na atrakcyjności. Film zawierający wzorcowe wykonanie Wielkiej Improwizacji (co znamienne, Konwicki podczas kolejnych dubli popędzał Holoubka, czyniącego nazbyt teatralne pauzy) okazałby się pewnie wielkim sukcesem jeszcze parę miesięcy przedtem. We wczesnej fazie transformacji nie wzbudził jednak zainteresowania, mógł się wydawać wręcz chybiony. Podobnie jak wcale niezła powieść Czytadło. To zapewne początek procesu wycofywania się Konwickiego, zakończony Pamfletem na siebie.

Od czasu do czasu udzielał jeszcze wywiadów, ale ten, kto znał poprzednie wypowiedzi, wyczuwał, że nowym tekstom jakby brakowało ikry. Wywiady-rzeki – Pamiętam, że było gorąco, a zwłaszcza wydane cztery lata temu W pośpiechu – nie były już podsycane tą niespożytą energią polemiczną, która towarzyszyła dyskusjom z Beresiem. Konwicki wyraźnie unikał wypowiadania się na temat bieżących wydarzeń czy ostatnich przemian kulturowych, raz po raz delikatnie sugerując, że nie ma już zaufania do własnych opinii. Jak wielekroć przekonywał, urodził się w dziewiętnastowiecznej jeszcze Litwie, pozbawionej elektryczności, za to pełnej filomatów i filaretów. Ile epok może przeżyć jeden człowiek?

Zdzisław Pietrasik cytuje w ostatniej „Polityce” wypowiedź Rylskiego: Za mało walczyliśmy o to, żeby Konwicki był bardziej obecny we współczesności. Tymczasem rozmówcy, którzy próbowali mu przeszkodzić w intensywnym milczeniu, zazwyczaj słyszeli to, co padło już w jednej z książek, wybrzmiało na ekranie, zaczerniło szpaltę miesięcznika sprzed czterech dekad. To chyba znaczy, że ze współczesnością musimy sobie poradzić sami. Choć parę wskazówek dostaliśmy na kartach blisko czterdziestu ksiąg i na taśmach niemal dwudziestu filmów.

Łukasz Łoziński

(ur. 1989) – Z wykształcenia filolog i antropolog, z zawodu copywriter i PR-owiec. Lubi free jazz i rock'n'roll.