Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Czarownice z salonu kosmetycznego i zanik więzi

Artykuły /

Psychologowie podkreślają, jak negatywny wpływ na jednostkę mają atomizacja i zanik głębszych więzi – nie tylko rodzinnych, ale i tych odnoszących się do społeczności lokalnej. Sami też często wzdychamy za mitycznymi czasami, gdy „wszystko robiło się razem”, reagując jednak alergicznie na myśl, że jakaś społeczna powinność – a nie tylko dobrowolnie wybrana rozrywka – mogłaby zakłócić nasz idealnie zaplanowany, samodzielnie dopieszczony grafik. Kapitalizm ma odpowiedź na każdą bolączkę współczesnego serca: w miejsce dawniejszych tradycji, uznanych przez nas za zbyt już duszne i nieznośne, proponuje nam chwilową namiastkę więzi.

Ludowe i robotnicze tradycje grupowego spędzania czasu miały na celu raczej wspólną pracę niż wspólny relaks. Obowiązki gospodarskie i domowe szybciej i przyjemniej wykonywało się w towarzystwie innych osób. Nie chodziło tylko o fizyczną pomoc, czyli podział wysiłku, lecz o fizyczną obecność innych ludzi, z którymi podczas roboty można było wymieniać się opowieściami, plotkami lub wspólnie śpiewać pieśni. Do tego rodzaju prac należały wyskubki, czyli grupowe darcie pierza. Oprócz praktycznej roli związanej z wykonywaniem ciężkiej, brudnej pracy nie samodzielnie, lecz w grupie, wyskubki miały też inną funkcję: tworzyły i wzmacniały więzi – i sprzyjały socjalizacji w obrębie własnej grupy płciowej, gdyż chodzi tu o więź między kobietami.

Kobiety i dziewczyny gromadziły się w wybranym domu i przez kilka wieczorów darły i skubały tam pierze gęsi – wytwarzano z niego później kołdry i poduszki. Połączone wspólną pracą, czuły się sobie bliskie. Miały możliwość wyrwania się na jakiś czas z gospodarstwa – co prawda do ciężkiej, także gospodarskiej roboty, wykonywanej jednak tylko w kobiecym kręgu, gdzie nacisk na „idealność” wykonywanych zadań był mniejszy. Czasami młodzi chłopcy z sąsiedztwa, trochę w ramach ciekawości lub zalotów, wpadali znienacka do izby i rozrzucali pierze, by wprowadzić zamieszanie.

Kiedy opowiadam czasem znajomych o zwyczajach ludowych, spotykam się często z poglądem, że „to było bardzo dawno temu”. Oczami wyobraźni widzą pewnie osiemnasty wiek, ewentualnie Chłopów Reymonta, wozy drabiniaste i skanseny. Tymczasem wiejskie i miejskie tradycje ludowe – choć obecnie związane bardziej z wypełnianiem rytuałów przejścia, takich jak ślub, chrzciny czy pogrzeb – nadal towarzyszą nam na każdym etapie życiowej drogi, a politura, którą nałożyło na nie miasto, jest bardzo cienka. Na informację o wspólnym darciu pierza napotykam jeszcze w relacjach z badań etnograficznych z 2018, w których respondentka wspomina świat sprzed transformacji ustrojowej:

[…] Jeszcze w latach 80. ubiegłego stulecia długie zimowe wieczory w wielu domach upływały pod znakiem darcia pierza. Do domów gospodyń schodziły się licznie znajome, krewne i sąsiadki, aby skubać pierze. Jako młoda dziewczyna uwielbiałam te wieczory. Po krótkim instruktażu, jak dobrze oddzielać chorągiewki i puch od twardych stosin, rozpoczynała się praca, której towarzyszyły śpiewy, dowcipy oraz różne opowieści. Zawsze byłam ciekawa opowieści z dreszczykiem strachu. Sąsiadki opowiadały o niecodziennych wydarzeniach, a nawet pojawiających się duchach. Pomimo, że bałam się „strasznych” opowieści, nigdy nie opuściłam tych wieczorów. Najgorzej było wracać do domu nocą od sąsiadki lub cioci po trzeszczącym od mrozu śniegu z głową pełną „strachów”. Darcie pierza zawsze kończył suty poczęstunek przygotowany z własnych wędlin, ciast, często pączków.

Wraz z migracją ze wsi do miast w czasach PRL oraz przede wszystkim na fali potężnej powojennej industrializacji kraju, wiele zwyczajów zanikło lub uległo terytorialnemu ograniczeniu. Wspólna praca przy skubaniu gęsi, kopaniu ziemniaków czy robieniu kiełbas po świniobiciu nie była już aż tak potrzebna (choć przestrzegam przed zakładaniem, że prace te zanikły – po prostu mechanizacja zmieniła ich charakter). Pozostały zwyczaje odświętne i związane z rokiem obrzędowym – a jest ich nadal bardzo wiele.

Kultura społeczna nie znosi jednak pustki – człowiek jest istotą towarzyską, podświadomie poszukującą bliskości z innymi przedstawicielami gatunku, często w obrębie swojej grupy płciowej, bo to w niej zazwyczaj czuje się swobodniej i zyskuje głębsze zrozumienie. W miejsce wygasłych, zapomnianych lub odrzuconych jako „wiejskie” zwyczajów (walczmy o to, aby wyciągnąć ten przymiotnik z pejoratywnych rejestrów!) musiały pojawić się nowe. I tu wchodzi kapitalizm, który za ciężkie pieniądze zaoferuje nam to, co kultura ludowa i robotnicza oferowały nam za darmo – poczucie zjednoczenia i wspólnoty.

Warsztaty „szukania swojej wewnętrznej wiedźmy”. Wspólne zbieranie ziół podczas „ucieczki z miasta”, która trwa w porywach trzy godziny. Wyjazdy survivalowe, mające przypomnieć mężczyznom, że kiedyś oskórowywali zwierzęta, wykopywali latryny i nie bali się pająków. Opowieści przy ognisku, poszukiwanie autentyczności i próby zerwania wirtualnej nici, czyli podekscytowanie faktem, że podczas takiego wyjazdu zabrania się uczestnikom używania telefonów komórkowych. Poszukiwanie wspólnoty i oderwania od codziennego życia w ekstremalnym sporcie, który jednak staje się coraz bardziej indywidualny, nastawiony na personalny sukces (pokonanie współzawodników) i wymaga niemałych zasobów finansowych (odpowiednie ubrania i sprzęt). Chcemy robić coś razem, ale trochę nie wiemy jak, bo dawniejszych sposobów już nie znamy albo trochę się wstydzimy, zatem płacimy za to, by w do granic zatomizowanym społeczeństwie zorganizowano nam czas spędzany z innymi ludźmi.

Przygotowując się do pisania tego tekstu zastanawiałam się, czy istnieją jeszcze w ogóle niezmerkantylizowane, przypadkowe wspólnoty, zbiorowości, które zasadzają się na samym fakcie, że ktoś gdzieś przyszedł i jest odpowiedniej płci. I oczywiście istnieją. To salony kosmetyczne oraz wszelkie grupy, także internetowe, związane z doświadczeniem macierzyństwa. Kryterium dołączenia do tego rodzaju zbiorowości jest jedno: płeć. Wiek ma znaczenie drugorzędne – kobiety bardzo młode, w średnim wieku i starsze są w nich na względnie równych prawach, gdy dzielą się opowieściami o mężach, ciążach, obiadach i planach. Liczba tematów „o życiu” wydaje się niemożliwa do przerobienia – wraz z wyczerpaniem jednego zaraz pojawia się inny. Siadamy więc obok pani, której nie znamy i której być może nigdy więcej nie spotkamy, i wdajemy się w pogawędkę na temat kobiecego doświadczenia.

Oto prawdziwe wspólnoty wiedźm – równie ważne jak grupy feministyczne i bardziej prymarne od nich. Te drugie są wszakże grupami wyboru (przyłączamy się do zbiorowości, w której chcemy być i nic nas w niej nie uwiera, nasze poglądy są domyślnie podzielane), często niestety mają służyć wyłącznie emancypacji i zanegowaniu zasadności bardziej płaskich i uniwersalnych grup płciowych, czyli, mówiąc wprost, uniknięciu rozmowy z siedzącą obok „na paznokciach” panią Halinką ze sklepu mięsnego. A przecież to od pani Halinki możemy dowiedzieć się ważnych, ciekawych rzeczy lub po prostu miło spędzić czas w jej towarzystwie i służyć jej swoim. Nie gloryfikujmy partykularyzmów, nie wzmacniajmy kultury różnic. Im szersza wspólnota, tym mniej samotni się czujemy.

Magdalena Okraska

Ur. 1981. Etnografka, nauczycielka, działaczka społeczna, feministka. Autorka książki „Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu”, reportażu o konsekwencjach transformacji. Mieszka w Zawierciu.