Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Cena smaku – „Wintro” Kornela Maliszewskiego

Recenzje /

Do diabła, ja naprawdę wierzę w literaturę. W moc jej słowa i pociągający grzech interpretacji. Pozwalam sobie na tę wiarę, choć krytyka od ponad dwudziestu lat przypomina, że generalnie jest słabo, marazm, apatia i rynsztok. Literatura to literaturka, poezja to takie tam z wersami, teatr to porno, a przy okazji Lupa się skończył. Wszystko już wiemy, piątka z przysposobienia do apokalipsy w indeksie, z domu pozostały zgliszcza i niezapłacone rachunki, wobec czego, siedząc na ruinach, łatwo o tęsknotę za nowym, lepszym światem z centralnym ogrzewaniem i obowiązkową segregacją śmieci. Takie myślenie jest wygodne o tyle, o ile wygodne pozostaje pragnienie końca świata. Dlatego daleki jestem od załamywania rąk nad tekstami z „Tygodnika Powszechnego” albo „Znaku” wyjaśniającymi nam wszystkim, dlaczego wszystko marne. Z nieśmiałością bezczelnego studenta ziewam na zajęciach poświęconych kryzysowi polskiej prozy i gotów na akademickie ojcobójstwo, biorę się za lekturę debiutów, skłonny bronić ich przed zakusami syntez uczelnianego palucha. Tymczasem okazuje się, że moja obrona to daremny luksus naiwności, że za moimi plecami nie stoi nikt, kto byłby w stanie wynieść jakiekolwiek sztandary albo chociaż buńczucznie odpalić racę.

Debiut Kornela Maliszewskiego jest butnie prosty, stąd szybko nastawiłem się na przekorę i szeroko zakrojoną akcję dywersyjną. W krótkiej książce pt. Wintro Maliszewski po prawdzie nie obiecuje intelektualnych uniesień i wyższej metafizyki, nie ratuje jej Agambenem, Fukuyamą ani Žižkiem. Bohaterowie są prości i tępi, a ich świat surowy i rozeźlony. Narrator kilka razy próbuje wygłaszać jakieś tam zdania, z których wynika, że czytał lewicową filozofię, ale jego refleksje nie wykraczają poza zwyczajowy pokoleniowy cynizm i powszechnie znane pytanie do pana premiera. Trudno właściwie powiedzieć, o czym Wintro jest. Ot, parę rozdziałów powiązanych ze sobą bohaterem, którego szybko przestajemy lubić, i postaciami, których w porywie przesadnego optymizmu można nazwać „przyjaciółmi” narratora. I to wszystko. Bo dalej jest tak, jak w każdym małym miasteczku, które należałoby mieć w miejscu zalecanym przez Andrzeja Bursę w wierszu Sobota. Niestety, w świecie głównego bohatera palące kwestie codziennego dnia zastępuje się alkoholem, przecinki wulgaryzmami, kobiety dupami, a miłość pieprzeniem. Dupy i pieprzenie to zresztą nie jedyna pokoleniowa cecha tej powieści.

Właśnie, pokoleniowa. Słowo to modne, retoryka semantycznie płodna i skora do elastycznych szantaży. Epitet „pokoleniowy” niepokojąco zbliżył się do znaczenia słowa „mainstreamowy”, a nawet „modny”. Wypada również zauważyć, że „pokoleniowość” stała się marketingowym chwytem, który ustanawia target i niejako ratuje zawartość nie zawsze dobrej powieści. Tak jest i w tym wypadku. Bo otóż tacy jesteśmy, tacy, jak Andrzej Wintro – cynicznie zblazowani, uszkodzeni, a w konsekwencji doszczętnie oddani niemocy. Nasz świat odpowiada sypialni narratora: smutno tu, brzydko, wulgarnie, a o miłości usłyszymy tylko z telewizyjnego serialu. Nie ma dla nas ratunku. Możemy iść na studia pedagogiczne, ale wtedy staniemy się newage’ową katarynką; możemy iść na wojnę, ale wrócimy jako niezdolni do samodzielnego myślenia luje. Więc tacy jesteśmy, oto my – mówi Maliszewski – mój świat, moje pokolenie. I dobrze, darujmy autorowi te zakusy, niech JEGO pokolenie nadal ćpa zupełnie niemodne proszki do irygacji, niech urzyna się w sztok, zdradza i niszczy. Nie chcę odbierać autorowi wyjątkowości; jeśli jednak uznał, że chce podzielić się swoim światem, musiał dostrzec w nim coś, co mogło go urzec bez nuty cynizmu. Tymczasem wszelkie narkotyki już zażyto, alkohol wypity, kobiety zaliczone, dewiacje seksualne skatalogowane, możemy iść do domu.

I być może nie musiałbym wychodzić z domówki w połowie nocy, gdyby nie przygnębiające wrażenie, że w istocie nic już się na niej nie wydarzy, że nikogo ciekawego nie poznam. I nawet nie pozwolę sobie na utratę przytomności. Język, który ratował niejedną gorszą imprezę, również nie pozwala na mimowolnie rzucane pod nosem „wow”. A przecież koncepcja książki – zgodzę się, bliska Mirkowi Nahaczowi – oparta na zbieractwie opowieści, na ich poszukiwaniu i tworzeniu, domaga się wartkiego, a przy tym sprawnego żywiołu języka. Tymczasem flow młodego Maliszewskiego to niekończący się pościg za kurwą i jebaniem. Dość powiedzieć, że dzisiejsza krytyka nie hańbi się wiktoriańskim purytanizmem, ale zdania pokroju: Rzeczywiście [dziewczyny] były dobre, cycki się wylewały, usta chciały obciągnąć cały świat niejednego rapera zmuszą do sięgnięcia po klamkę. A ja sam, raczą Państwo wybaczyć ten rynsztok, ilekroć znajduję w powieści słowo „cipka”, sprawdzam notę biograficzną autora. I masz ci los, teraz dwadzieścia cztery lata już wystarczą.

Trochę przykro, że młodzi i debiutujący chcą pisać wyłącznie o sobie. Wygląda to trochę tak, jakby nagle zabrakło świata, w którym mogliby się albo odnaleźć, albo pomieścić. Może to jest najbardziej „pokoleniowe” w tym wszystkim? Wintro takie właśnie jest – rozbuchane, egotyczne, a przez to jałowe. Introwertyczną celebrację zwykliśmy maskować dobrym językiem, ale tych czarujących miejsc jest tu naprawdę niewiele. Trzeba bić powietrze, siekać dym i światło – mówi narrator i tym zdaniem sprawia, że przez chwilę mam ochotę na kolejnego drinka. Gdy opisuje jednego z bohaterów: w środku miał topielisko, bagno, słodkie gazy, wykolejone pociągi, lasy ruletki, ciągłe tasowanie kart, zgrzyty, wywrotki gruzu, scalanie i fuzje nieprzystających do siebie rzeczy, to ja wtedy Maliszewskiemu wierzę, to wtedy właśnie daję postawić sobie kolejkę, bo uznaję, że ten bohater jest rzeczywiście jego. Gdy natomiast pisze: Dobrze, że miękko wypluło nas miasto, przez światła, niebieskie arterie, grawitacje kamienic, prosto na białe poduszki, pachnące makiem, wsią i rosołem, to już proszę bardzo, zaraz się upiję. Po zdaniu […] zróbmy bałwana, może jakimś cudem nasze matki zawołają nas potem na rosół będę miał zaś najmilszego kaca w moim życiu. Ale tych czarów jest za mało. Wszędzie brud i apatia – dobrze, rozumiem, może Nowa Ruda niespecjalnie sprzyja optymistom, ale niech ten brud i ta apatia będą tym, w co ja uwierzę i czym będę chciał się choć na chwilę umazać. Tymczasem nie pomaga mi ani głupota bohaterów, ani afabularny, frenetyczny trip. A już na pewno nie rozpasany młodzieńczy cynizm, który zastępuje narratorowi inteligencję. Pokoleniowy cynizm, który zresztą trafniej rozparcelowały koleżanki z Popmoderny, nie potrzebując do tego stu dwudziestu pięciu stron, by przypomnieć, że między nami dobrze nie jest.

Maliszewski wydał powieść „u siebie”. I dobrze, bo może tylko tam książka znajdzie swoich czytelników. Po Nahaczu brakuje młodych, którzy radzą sobie ze słowem. I na pewno chętnie jeszcze na nich poczekamy. Wintro jednak nie spełni oczekiwań żadnego ze zbuntowanych, bo ci wiedzą lepiej, jak przeprowadzić ekstrakcję benzydaminy, by Tantum Rosa nie była tak słona. Debiut Kornela Maliszewskiego być może mógł prezentować się lepiej. A tak, jest za wcześnie. A tak, jest już za późno.

Kornel Maliszewski

Wintro

MAMIKO, 2011

Liczba stron: 125

Maciej Pawlikowski

(ur. 1986) – studiował krytykę literacką na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Publikuje tam, gdzie go wpuszczą. Jest redaktorem w GRYOnline.pl. Urodził się w Kamiennej Górze, mieszka w Krakowie.