Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Być jak Justin Timberlake

Artykuły /

And as long as I’ve got my suit and tie

I’mma leave it all on the floor tonight […]

 

Wydanie płyty to w dzisiejszych czasach drobiazg albo potknięcie, które może przydarzyć się każdemu. Zalew twórczości „po celebrycku”– rozpaczliwej i takiej, nad którą niewielu ma ochotę się pochylić – powoduje, że oczekiwanie na nowy album straciło znaczenie, które miało jeszcze w latach 90. Są jednak twórcy, na których czekać wciąż warto. Co więcej, są tacy, którzy wiedzą, że niezależnie od tego, kiedy i na jak długo wejdą do studia nagraniowego, ktoś wciąż będzie oczekiwał na ich wyjście. W tym roku był już Bowie, teraz pora na Justina Timberlake’a.

Nie sądzę, aby profanacją było zestawienie tych dwóch nazwisk w jednym zdaniu. W końcu Timberlake to idealny gwiazdor na miarę naszych czasów (Timberlake nowym Davidem Bowiem?) – heteroseksualny (acz niefanatyczny) samiec, który zapewnia żeńską część swojej widowni o tym, że są jeszcze mężczyźni pragnący śpiewać o miłości do kobiety w nieco staromodnym stylu (twórczość JT od zawsze opierała się na heteroseksualnej romansowości), z kolei homoseksualną widownię przyciąga swoim niezbyt ortodoksyjnym maczyzmem, a tak zwanym prawdziwym mężczyznom „przybija piątkę” współpracą z Timbalandem i Jayem-Z.

Timberlake wydał nowy album i jest to moment, w którym świat powinien na chwilę przystanąć. Kazał na nią czekać ponad siedem lat i długo nic nie wskazywało na to, że płyta w ogóle ujrzy światło dzienne. W międzyczasie Timberlake odkrył w sobie aktora i nie bacząc na rozpaczliwe jęki i zawodzenia fanów, ignorował fakt, że jego miejsce na scenie muzycznej zieje pustką. A przecież wszyscy potrzebujemy muzyki Timberlake’a, podobnie jak filmów z Ryanem Goslingiem. Talenty obu artystów doskonale odpowiadają na potrzeby współczesnych odbiorców – płynnych, zmiennych i niejednoznacznych jak oni sami. Gosling, podobnie jak Justin, jest amantem-(nie)amantem, a to dzisiaj towar deficytowy – artyści niezatrzaśnięci w skrzyni jednoznacznych etykietek, nieopowiadający jednego zestawu anegdot. Skoro jednak Gosling przeszedł chwilowo w stan spoczynku, Timberlake wraca i ratuje świat przed zagładą. Wraca jako wokalista, a nie aktor. Bo aktorstwo JT, o ile całkiem przyzwoite, nie zachwyca tak jak jego, przekraczająca granice wyobrażonego, muzykalność. To zdecydowanie więcej niż słuch, poczucie rytmu, talent instrumentalisty i ekwilibrystyka głosowa. To po prostu fenomenalna wielofunkcyjność, która wybrzmiewa na nowej płycie z całą okazałością.

Justin przejmuje pałeczkę po największych gwiazdach muzyki pop lat 80. Z pewnością wielu kłóciłoby się o nazewnictwo: czy w istocie Timberlake jest artystą z tego kręgu? Jeśli rozumieć muzykę pop jako najbardziej popularną, genialnie brzmiącą i dobrze zaśpiewaną twórczość, to z pewnością JT jest jej nowym królem. Do tej pory nikt nie przejął korony po Jacksonie i wygląda na to, że właśnie Timberlake jest jego godnym następcą. Po upływie pierwszej dekady XXI wieku, kiedy to wstydliwe było przywoływanie słówka ,,pop” w odniesieniu do działalności muzycznej, dzisiaj określenie to wraca do łask. Skoro było już wszystko, to nie ma powodu, żeby w tym eklektycznym szaleństwie, jakim jest dziś scena muzyczna, wstydzić się najbardziej funkcjonalnego i wciąż pożądanego sposobu obcowania z muzyką.

Timberlake nowym królem? Płyta The 20/20 Experience jest prawdziwe królewska. Wystarczy spojrzeć na dobór repertuaru. Justin nagrał zaledwie dziesięć piosenek, z których każda trwa około siedmiu minut, co pokazuje, że nie obchodzi go problem, jaki sprawia rozgłośniom radiowym. W końcu gdy jest się Timberlake’em, można ten fakt zlekceważyć. Prawdopodobnie powstaną wersje radiowe kilku piosenek, ale nawet gdyby tak się nie stało, małe są szanse, że płyta przeszłaby bez echa. Siedmiominutowe piosenki nie nadają się do radia, długie teledyski nie zawsze są mile widziane, ale przecież jest internet, zatem kto przejmowałby się śladową rolą starych mediów?

Jest więc nowa płyta, która – podobnie jak każda panna młoda – ma coś nowego, starego, pożyczonego i niebieskiego. Timberlake nie dokonuje przełomu, raczej wszystko zostało po staremu – są doskonale brzmiące instrumenty, świetne aranżacje. Znane ze wcześniejszej twórczości Justina jest także wyśpiewywanie heteroseksualnej narracji. Zresztą nie tylko u niego, ten leitmotiv jest stary jak świat, ale dobrze, że pojawia się właśnie na płycie Timberlake’a, który mógłby wykonywać repertuar Franka Sinatry, a i tak nie traciłby na swojej nowoczesności. Powoli staje się on bowiem klasykiem, któremu wolno wszystko. Może więc powtarzać swoje ulubione chwyty muzyczne i wokalne, a te wciąż będą brzmieć świeżo – Justin po prostu wie, jak to się robi. Nowe jest zaś podejście do własnej twórczości, ewidentnie JT pokazuje, że płyta jest przyjemnością także dla niego, długie utwory są długie, bo tak chciał. Niebieskie są oczy Justina, a pożyczony – mąż Beyonce.

Na tej płycie nie ma żadnego fałszu i najprawdopodobniej właśnie dlatego cieszy się ona tak dużym powodzeniem. Timberlake jest bowiem wizerunkowo spójny – od początku, jeszcze jak członek boysbandu ’N Sync, był wiarygodny w swym podążaniu ścieżką pop, pogodzony ze swoją twórczością muzyczną i uczciwy wobec audytorium. Fakt, że wyewoluował z członka boysbandu na jednego z największych wokalistów dzisiejszych czasów, świadczy o tym, że w muzyce wciąż ma coś do powiedzenia. Nie ma chyba wśród męskich wykonawców drugiego takiego przykładu przepoczwarzenia z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia. Raczej nie powtórzy tego Bieber, chociaż wydaje się, że mógłby być naturalnym kolejnym ogniwem w międzypokoleniowej sztafecie multitalentów na scenie muzycznej. Brakuje mu jednak… talentu.

O czym jeszcze jest The 20/20 Experience? O miłości, dobrej zabawie i kobietach – czyli motywach odwiecznie obecnych w muzyce rozrywkowej. Z pewnością jest to świetny album na wiosenne przebudzenie, bo 70 minut z JT jest dawką energii, która mogłaby zasilić agregat prądotwórczy na koncercie Slayera. Płytę promował utwór Suit & Tie (napisany wespół z Jayem-Z i Timbalandem), który pokrywa wszystko królewskim pyłem z domieszką szczerozłotego rapu.

Dance, don’t hold the wall

Dance, don’t, don’t, don’t hold the wall

Don’t Hold The Wall jest zaproszeniem do tańca i wskazaniem tego, jak w prosty sposób rozwiązać pozornie nierozwiązywalne problemy. W świecie muzyki Justina nie ma dylematów, z którymi sobie nie poradzimy. I to właśnie jest najwspanialsze – w końcu każda słuchaczka to „pretty lady”, która może rządzić tym światem, jeśli tylko zechce. Taka dawka optymizmu „po amerykańsku” z pewnością przyda się każdemu, kto przeżył sześć miesięcy polskiej zimy. Posłuchajcie Justina Timberlake’a, świat od razu będzie lepszym miejscem, a trauma zimowa odejdzie w niepamięć. Dzisiaj wszystko smakuje truskawkową gumą do żucia!

Małgorzata Major

(ur. 1984) – kulturoznawczyni, autorka tekstów poświęconych kulturze popularnej („EKRANy”, „Bliza”, „Fabularie”, „Tygodnik Przegląd”, „Kultura Popularna”), współredaktorka tomów „Władcy torrentów. Wokół angażującego modelu telewizji”, „Pomiędzy retro a retromanią”, „Wydzieliny”.