Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Buchalter Gombrowicz („Kronos”)

Recenzje /

Mając pewne rozeznanie w praktykach piśmiennych kilku ostatnich wieków, Kronosu Witolda Gombrowicza trudno nie uznać za tekst sięgający źródeł dziennikopisarstwa. Zdanie to można by postrzegać jako jednoznaczną rekomendację nowości sygnowanej nazwiskiem autora słynnych Dzienników. Można by, gdyby pamięć zawodziła, a historia literatury milczała – źródłem europejskich dzienników są księgi domowe i księgi rachunkowe. Prowadzenie rachunków, zapisywanie transakcji handlowych, odnotowywanie wpływów i wydatków – oto jedno z najważniejszych źródeł dziennika osobistego. Szczegółowe rozważania autorstwa cytowanego tu Pawła Rodaka zostawiam na inną okazję, podobnie jak przeszukiwanie Historii życia prywatnego. Mam przed sobą Kronos – jest co robić.

Historia uczy, że niewinne praktyki, mające na celu porządkowanie ekonomicznych i praktycznych wymiarów życia, szybko przeradzają się w aktywności o wiele bardziej skomplikowane, dotykające ludzkiego doświadczenia w jego najbardziej doniosłym wymiarze. Niesłychany rozwój dzienników, ich znaczenia i funkcji – zarówno dla autorów, jak i publiczności literackiej – nie może zostać pominięty w tym kontekście. Nie może, ponieważ – warto o tym przy okazji Kronosu wspominać wielokrotnie – Witold Gombrowicz jest jedną z najważniejszych postaci, które nie tylko zmieniły sposób postrzegania tego rodzaju tekstów, ale także z nich właśnie uczyniły pole dla wyrafinowanej autokreacji, żeby wspomnieć o jednej z bardzo wielu funkcji Dzienników. Zamiast odpowiedniego cytatu, bez którego trudno sensownie o tym wszystkim rozmawiać, zamieszczam ów fragment przez Gombrowicza czytany:

Gombrowicz, który chce stawać się wobec nas, jest twórcą niezwykle świadomym tego, co robi i co może zrobić, wykorzystując nader tradycyjne pod wieloma względami tworzywo, jakim do XX wieku był dziennik. Wykorzystuje je w sposób ostentacyjny, wybitnie błyskotliwy i fascynujący dla kolejnych pokoleń czytelników. Ostatecznie znaczenie tego, bardzo specyficznego, dzieła dorównywać będzie jego powieściom i dramatom. Od lat krążyła – mało mnie ekscytująca, nie ukrywam – legenda o wciąż niewydanym, kolejnym dziele (dzienniku?) Gombrowicza i nagle, czterdzieści cztery lata po jego śmierci, pojawia się brand new Kronos – wraz z uzasadnieniem, dlaczego dopiero teraz (Z pomocą przyszła Historia – pisze Rita Gombrowicz, a ja nie przestaję patrzeć z ukosa), opowieścią o tym, co się z rękopisem przez lata działo, i z deklaracją, że lektura tego tekstu usuwa dwuznaczność na temat jego seksualności, która jest tak ważna w twórczości aż do tego stopnia egzystencjalnej. Są Państwo podekscytowani? Niesłusznie.

Sięgnęłam na początku do historii piśmiennictwa nie z powodu chorobliwej manii porządkowania tekstów i szybkiego katalogowania nowo wydanej książki, która – jak dane było czytelnikom usłyszeć od Wydawnictwa Literackiego – jest największą sensacją literacką XXI wieku (przy okazji chętnie przypominam, że reklamowe science fiction bywa bronią obosieczną), ale dlatego że problemy wiążące się z Kronosem daleko przekraczają zarówno doraźne strategie WL-u, jak i czytelnicze rozczarowania i niejasne poczucie, że wydanie tej książki to wielka blaga, której niełatwo przypisać autora. Ale po kolei.

Sięgnięcie po Kronos było dla mnie decyzją oczywistą – mniejsze lub większe, w zależności od czasu i okoliczności, zainteresowanie Gombrowiczem, a szczególnie jego dziennikową twórczością, sprawia, że pojawienie się tej pozycji wymusiło jej natychmiastową lekturę. Spodziewam się, że nie jestem i nie będę w tej decyzji odosobniona. Z dużą dozą pewności można przewidywać, że po Kronos, bez względu na histeryczną w tonie kampanię wydawnictwa, sięgnie większość czytelników autora Pornografii. Nowości zza grobu sprzedają się świetnie, podobnie jak obietnice skandalu, seksualnych smaczków i ukazania kolejnej (ileż można?) prawdziwej twarzy. Tymczasem prawdziwej twarzy jak nie było, tak nie ma (zaskoczeni? ktokolwiek?), skrupulatni badacze jego biografii i literackiej twórczości otrzymają dużą dawkę faktów, nazwisk, dat i tak dalej, a fani Gombrowicza mogą co najwyżej pokręcić nosem.

Krążę niespokojnie wokół Kronosu nie tylko dlatego, że mam poczucie, że należy to wszystko ująć w nieco szerszym planie (ponieważ w innym wypadku, w gruncie rzeczy, nie za bardzo byłoby o czym mówić), ale także w efekcie poczynienia następującego ustalenia: o Kronosie mówić należy, bo Kronos jest książką, która nastręcza więcej problemów, niż by się to mogło wydawać wskutek tej, co tu dużo mówić, mało ekscytującej lektury. Z niej bowiem przede wszystkim wynoszę wrażenie – nie jest tu winien Gombrowicz; to jego dziennik, to jego Kronos, to jego Księga Wielkiej Enumeracji – że podmiot piszący ten tekst potrzebował go do elementarnego uporządkowania swoich minionych, a później także bieżących doświadczeń osobistych. I owszem, znajdzie tu czytelnik z pedanterią godną najlepszego buchaltera wyliczonych kochanków i kochanki, miejsca, w których Gombrowicz przebywał, odwiedzanych znajomych, a także listę przebytych chorób. Oceny czy też opisy tych wydarzeń są nader lapidarne, skrótowe, żeby nie powiedzieć: pozbawione temperamentu. Najistotniejsze i rzeczywiście dające do myślenia wydają się te – krótkie, ale ważne – części poświęcone chorobom, a także ogromnym problemom finansowym autora – w przypadku pobytu w Argentynie nieraz można by mówić o nędzy. Trudno byłoby mi uznać te informacje za nowość, zyskują tu jednak inny wymiar i w swej oszczędności, inaczej niż cały Kronos, zdają się osiągać istotną moc wyrazu.

Nie wszystkie informacje zapisuje autor z wielką pewnością, często notuje szczątkowo, zakreślając jedynie spis wydarzeń. W poszukiwaniu (nie jest to najłatwiejsze) co ciekawszych fragmentów trafiam na przykład na ten z pierwszego okresu w Argentynie. Październik 1939: Mieszkam na Bacacay. Chodzę na spacer do Prima Junta. Siedzę na Plaza Flores, czekając na gazety. Oszczędzam (wydaję 1 dol. dziennie). Raz idę do kina (Pies Baskerville’ów). Bilard. Fryzjer. / Stempowski przedstawia mnie Gálvezowi. Ten zaraz Capdevilom. Chinchina się mną zajmuje. Rozmawiam przez telefon z Capdevilową. (ale to wszystko dopiero po pewnym czasie, gdy zdecydowałem się ukazać znowu).  / Czyścibut na Plaza Constitución oprowadza mnie po parku Lezama. A drugi na Plaza Retiro pod drapaczem.  / Upijam się na Leandro Alem – rzygam.  / Rozmyślam, co robić, i przychodzą mi myśli o szukaniu pomocy u księży (?!). Próbuję pisać jakieś historietas do gazet. Rysuję plany Czorsztyna.  / Kobiety argentyńskie bardzo mi się nie podobają.

Teksty spisywane przez Gombrowicza zdają się, w swojej wyraźnej funkcji porządkującej doświadczenie, istotne przede wszystkim dla niego samego. Trudno mi wymyślić taką pozycję czytelniczą, z której lektura Kronosu będzie może nie tyle satysfakcjonująca, co istotna i, ostatecznie, nie okaże się rozczarowaniem. Rozczarowaniem wynikającym zresztą nie z kampanii reklamowej i dyskusji poprzedzających publikację, które skłaniać mogą do wznoszenia, słusznych skądinąd, okrzyków „humbug! humbug!”, ale z ambiwalentnego poczucia, że oto mamy do czynienia z tekstem, który jest zasadniczo na granicy publikowalności (sic!). To, co mi się wydaje w kontekście Kronosu rzeczą najciekawszą, to problem iście foucaultowski. Jeżeli mają Państwo w pamięci ten fragment, proszę przejść do następnego akapitu. Jeżeli nie, służę; Michel Foucault – Kim jest autor?: Załóżmy jednak, że mamy do czynienia z autorem: czy wszystko, co napisał lub powiedział, co pozostawił po sobie, tworzy część jego dzieła? Jest to problem zarówno teoretyczny, jak techniczny. Gdy zamierzamy opublikować na przykład dzieła Nietzschego, gdzie wytyczyć ich granicę? Oczywiście wydać trzeba wszystko, lecz cóż znaczy owo „wszystko”? Wszystko, co Nietzsche sam opublikował, to zrozumiałe. Bruliony dzieł? Rzecz jasna. Wstępne rzuty aforyzmów? Tak. Skreślenia, notatki na marginesie? Oczywiście. Jak jednak postąpić w sytuacji, gdy między zapisanymi w notatniku aforyzmami znajdziemy czyjś adres, termin spotkania, kwit z pralni: dzieło to czy nie dzieło? A dlaczegóż by nie? I tak bez końca. Spośród tysiąca śladów pozostałych po czyjejś śmierci jak wyodrębnić i zdefiniować dzieło? Teoria dzieła nie istnieje, wydawcy zaś, którzy naiwnie przystępują do wydawania dzieł zebranych, mocno odczuwają jej brak, co widać w ich lęk­liwych poczynaniach.

Wydawca Kronosu raczej nie zna lęku, publikując książkę, której centrum zorganizowane jest wokół szczegółowego kalendarium życia Gombrowicza. Pomiędzy tymi informacjami, w stosie wydanych już papierów, odnaleźć można bez wątpienia kilka interesujących rozważań, frapującą myśl czy wyraźniej niż w innych tekstach określoną perspektywę. Tak będzie prawdopodobnie – i to, wydaje mi się, ma szansę przetrwać powierzchniowy zamęt, jaki wokół tej książki się wytwarza – z uwidaczniającym się w Kronosie stosunkiem Gombrowicza do ludzi, erotyki i własnego ciała. Gombrowicz ma ciało, więc jest. Inni to często także ciała – ciała, z którymi zaznać można przyjemności. To ciała obu płci, bowiem w Kronosie Gombrowicz, bardzo wrażliwy na jednoznaczne określanie swojej seksualności, ujawnia się nie jako homo-, ale biseksualista. Pisze o tym słusznie w posłowiu Jerzy Jarzębski: Erotyka Gombrowicza była zresztą zazwyczaj taka, jakiej zapragnął w „Dzienniku”: pozbawiona gorących, skłonnych do spętania, uzależnienia partnera uczuć, naskórkowa, zaspakajająca głównie potrzeby ciała. Taka właśnie, jaka po uzyskaniu fizycznej satysfakcji każe odwrócić się od partnera i odejść, nie poszukując więcej kontaktu. Kontakty Gombrowicza z innymi ludźmi w lekturze Kronosu sprawiają wrażenie podporządkowanych przede wszystkim jego planom – mówiąc prościej, nie będzie przesadą, jeśli określi się jego stosunek do większości osób jako przedmiotowy. Obok tego setki kłótni, sporów i nieporozumień, nad którymi nie zawsze warto się zatrzymywać.

Zarówno rejestry stylistyczne, jak i rejestry doświadczeń ułożone w taką formę (podziw podczas lektury Kronosu budzić może praca, jaką włożyli w to redaktorzy), gdyby nie zostały wydane w książkowej formie, musiałyby sprawiać na czytelniku wrażenie, jakoby ten, mówiąc krótko, grzebał Gombrowiczowi w papierach. Sytuacja to wysoce symptomatyczna dla aktualnych wydawniczych (i nie tylko) trendów. Czy granica została przekroczona? Nie wiem i nie wiem też, czy chciałabym to rozstrzygać. Podejrzewam natomiast, że Kronos Gombrowicza, jeżeli okaże się istotny w jakimkolwiek szerszym – poza biograficznym – wymiarze, to przede wszystkim jako książka, która w sposób zasadniczy stawia problem tego, co wydaje się jako dzieło danego pisarza. Bez wątpienia w kontekście autora, który (André Gide był pierwszy, oczywiście) istotnie przeformułował relację pomiędzy pisarzem, jego dziennikiem a publicznością, problem to wart niejednego tekstu i niejednej rozmowy. Wspaniale wydana książka (to jedna z najlepiej wydanych pozycji tego gatunku, jaka jest mi znana – obok licznych zdjęć znajdziemy tu także warte uwagi fotokopie rękopisów), jaką jest Kronos, zastanawia pod jednym jeszcze względem – sygnatury autorskiej rzecz jasna i tego, kim stał się dla życia i rynku literackiego Witold Gombrowicz. Że Kronos nie zachwyca, wiem na pewno, że nie ma ucieczki przed gębą i że mamy do czynienia z formą w najwyższym stopniu – również. Że bibliografia Gombrowicza o więcej takich dzieł się nie powiększy – nie wiem, ale tego sobie i Państwu życzę.

 

Witold Gombrowicz

Kronos

Wydawnictwo Literackie, 2013

Liczba stron: 460

Olga Szmidt

(ur. 1989) – literaturoznawczyni, krytyczka literacka i telewizyjna, redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii naukowych „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019), biografii „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz tomu „Odkrywanie Ameryki. Wybór tekstów krytycznych z lat 2010-2017” (WUJ, 2018). Wydała także autorski notes „Finlandia. Książka do pisania” (Austeria, 2017).