Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Bieda to nie pocztówka

Artykuły /

Od etnografii gabinetowej, która polegała na tym, że elegancki, wąsaty pan w bonżurce siedział za biurkiem w wielkim gabinecie i opisywał z zapałem odległe miejsca, w których nigdy nie był, po młodzież wyjeżdżającą z plecakami do Azji, by „poszukać siebie” – kultura zachodnia od zawsze uzurpowała sobie prawo do arbitralnego opisu innych kultur. Zwłaszcza tych uboższych.

Istnieją dwa główne nurty współczesnej turystyki w wydaniu zachodnim: „Chcę, żeby było jak w domu” i „turystyka biedy”. Ten pierwszy reprezentują ludzie, którzy pojadą do bułgarskich czy ukraińskich kurortów, bo taniej, po czym po powrocie obsmarują je w internecie i na grillach u znajomych, a wraz z nimi obmówią cały kraj. Że jak w ZSRR, że nie koszą trawy, to i owo było zardzewiałe, nie mogli znaleźć w sklepach towarów, do których byli przyzwyczajeni, czy doprosić się częstszej zmiany ręcznika w hotelu itd. Ten drugi – to ludzie, którzy sami chętnie mianują się osobami o wrażliwym sercu i wysokim poziomie empatii. PODRÓŻNIKAMI. Rekrutują się spośród młodych przedstawicieli kultur Europy Zachodniej (w tym wypadku warto do nich zaliczyć także Polskę, bo i u nas ten trend istnieje), którzy podążają z plecakiem na najdalsze rubieże „gorszych” regionów Europy. Do krajów byłego bloku sowieckiego, do Macedonii czy Serbii. Fotografują codzienność, wchodzą z aparatami w twarz lokalnym mieszkańcom, cały czas informują na instastories, co „dziwnego” jedli. Zbierają okruchy cudzej rzeczywistości, by przedstawić je w formie wpisu w mediach społecznościowych czy popłatnego felietonu. Stają się „specjalistami” od zakątka świata, w którym w wielu wypadkach byli tylko raz.

Co w tym złego?

Otóż: podróż nie potrzebuje „filozofii”, to nie żadne „szukanie siebie” poza granicami własnej ziemi. Potrzeba nam jedynie kilku zasad, które pozwolą zastanowić się nad tym, co i jak chcemy zrobić, zobaczyć i poznać, nie robiąc jednocześnie wokół siebie szumu charakterystycznego dla zachodniego turysty. Trzy tygodnie temu wróciłam z północno-wschodnich Węgier. Chciałam wyłamać się z jedynego słusznego modelu oglądania kraju okiem polskiego turysty, czyli z okowów schematu: „ostra papryka, gulasz, zupa z rybich głów, Polak, Węgier dwa bratanki”. Chciałam zobaczyć, co naprawdę słychać w tym pustawym miejscu na mapie Europy, gdzie spotykają się granice Słowacji, Węgier i Ukrainy, czyli w komitacie Borsod-Abaúj-Zemplén i okolicach. A słychać tam wiele, choć z pozoru mało: są bezkresne, lekko pofałdowane krajobrazy, w których pulsuje nieznana Polsce roślinność. Są przykurzone, brązowo-beżowe wsie pełne mocno sfatygowanych domów, ogromnych budynków ustawionych do drogi stroną szczytową. Są kościoły ewangelickie świętujące kolejną rocznicę reformacji, są cygańskie wozy zaprzężone w cherlawe koniki poganiane przez chłopców jedzących na koźle chipsy, są – obowiązkowo – ciemnawe kawiarnie, do których chodzą głównie mężczyźni, by znad filiżanki espresso pogapić się na mapę Wielkich Węgier. Są wielkie rzeki, wielkie niebo, akacje, winorośl i wielka równina. Jest też oczywiście ostra papryka, gulasz i zupa z rybich głów przynoszona w półlitrowym srebrnym kociołku z rączką, ale to nie są Węgry, w których turysta wysiada z samochodu.

Brzmi dobrze, prawda? Prawie słychać głos Andrzeja Stasiuka, który snułby leniwą opowieść o rzeczach, które wcale nie musiały się nawet wydarzyć, o dniach pod ołowianym niebem, w wielkim, umownym „nigdzie”.

Pytanie, na ile mamy prawo nie tyle uczestniczyć w cudzej codzienności, zakłócać ją swoim turystycznym próżniactwem (nawet jeśli to tylko spacer, nawet jeśli nie oczekujemy, że „będzie jak u nas”, lecz po prostu chodzimy i przyglądamy się, nazwijmy to roboczo, etnograficznie), ile tę codzienność z miejsc, gdzie ona się toczy, wynosić. Opisywać, monetyzować, prowadzić na jej podstawie pokazy i pogadanki. Kto nam je przyznał? „Lepsza” kultura zachodnia, dysponująca podobno adekwatnymi narzędziami do opisu kultur z jej punktu widzenia peryferyjnych? „Dusza podróżnika” – kolejny konstrukt Zachodu, który każe nam, po tym, jak nasza kultura i przejawy życia społecznego ujednolicą się i zuniformizują, szukać autentyczności, nowości, „prawdy” coraz dalej od domu? Kapitalizm, który kupi radośnie każdą nietypową rzecz, by ładnie ją opakować i sprzedać nam z wielokrotnym przebiciem? Oryginalne makatki z Maroka, oryginalne płyny do kąpieli z mongolskimi ziołami, tajemnice urody kobiet z Syberii, uzdrawiająca herbatka z liściem czegoś tam. Podpatrzeć, podrobić – nieudolnie, ale i bez wielkich starań, bo zachodni wytwór nie ma być tożsamy z natywnym, który jest „zbyt prawdziwy” i dla zachodnich oczu czy skóry jednak mógłby okazać się drażniący – i spieniężyć. Żebyśmy mogli mieć ten łyk Mongolii, Maroka czy Syberii w domu, a raczej przekonywać sami siebie, że go mamy.

Bieda to nie pocztówka. W bardzo wielu miejscach wyciąganie aparatu jest po prostu nieuczciwe, jest kradzieżą i uzurpacją. Chłopiec z chipsami z kozła cygańskiego wozu nie ma beztroskiego dzieciństwa – wraca pewnie do przeludnionej wioski, gdzie są problemy z ogrzewaniem i wodą. Niekoniecznie chodzi do szkoły. Nie romantyzujmy biedy, nie wzdychajmy fałszywie za „wolnością i niezależnością” społeczności wędrownych czy za oddaleniem od „złego świata”, jakiego doświadczają odizolowane od wszystkiego górskie wioski na rubieżach kontynentu. One mają inne problemy, których mi nigdy nie poznamy, bo rozwiążą je za nas internet, kaloryfer i sklep spożywczy.

Nie jestem bez winy. Staram się podchodzić z szacunkiem do odwiedzanych okolic, nigdy niczego nie kwestionować (podstawowa prawda wyniesiona ze studiów etnograficznych – nie ma czegoś takiego jak „zła kultura”, „głupi zwyczaj”), mówić w lokalnych językach, nawet jeśli mnie to ośmiesza, bo dukam i pokazuję palcami, wszystko jeść i pić, a nie szukać zachodnich, złagodzonych wersji potraw, i nie epatować ciekawością. Wielu zdjęć nie zrobiłam, w wielu miejscach – z szacunku, ze smutku – nie wyciągnęłam nawet aparatu. Pytanie, czy w ogóle mamy prawo jeździć do obcych społeczności, tak po prostu, bez zaproszenia, by przyjrzeć im się i wyciągnąć własne wnioski, pewnie w dużej mierze fałszywe. Czy – i to ważniejsze pytanie – uczciwa jest w ogóle wizyta w pewnych miejscach i opis biedniejszych, bardziej zapomnianych niż nasze okolic? Czy turystyka biedy i protekcjonalne kiwanie głowami: „O Boże, jak oni tu żyją” to nie jest kolejna rozrywka ekstremalna kapitalizmu, przeznaczona dla tych, którzy mają więcej czasu i pieniędzy od mieszkańców regionów, które odwiedzają?

Denerwujemy się, gdy czytamy na anglojęzycznych blogach opisy podróży po Polsce. „Cholera, jakie bzdury”, zdarzało mi się nieraz myśleć, gdy Niemiec czy Amerykanin nie trafiał nawet nie w środek tarczy interpretacji naszej kultury, ale w tarczę w ogóle (i uparcie dopisywał sobie niezgodne z rzeczywistością wnioski). Śmiałam się pod nosem, gdy za kluczowe dla polskiej kultury czy kuchni uznawano potrawy czy zwyczaje, których akurat wielki podróżnik doświadczył przez te trzy dni, gdy był w okolicy, bo z innymi, z naszego punktu widzenia istotniejszymi, nie udało mu się zetknąć. Było mi przykro, gdy rugał za „brak zachodnich standardów” obsługi, żywności czy noclegu. Irytowało mnie, że szedł do Starbucksa, bo tylko to znał i tylko tam nie bał się zatrucia pokarmowego, a potem i tak fotografował się na tle witryny baru mlecznego, tak jak my robimy to z Rumunią czy krajami byłej Jugosławii, gdzie ludzie są biedni, ale szczęśliwi.

Europa to cebula, której kolejne warstwy stanowią społeczne i kulturowe podzbiory. Zachód odwiedza, romantyzuje i niejako upokarza nas. My, trochę w ucieczce przed tym Zachodem, który jednak jest nam kulturowo bardziej obcy od Wschodu, a trochę z chęci poczucia się w końcu lepszymi, bogatszymi turystami w uboższym regionie, odwiedzamy i romantyzujemy Wschód.

Wiara w przekładalność i przystawalność kultur jest naiwna. Samozwańczy Kolumbowie – raczej śmieszni. Prawdziwy jest tylko kapitał, który nie ma narodowości i który do wszystkich regionów w końcu dotrze (lub już dotarł i zostawił po sobie zgliszcza), by zmonetyzować ich czar, położenie, surowiec, który posiadają. Nie warto mu w tym pomagać.

Magdalena Okraska

Ur. 1981. Etnografka, nauczycielka, działaczka społeczna, feministka. Autorka książki „Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu”, reportażu o konsekwencjach transformacji. Mieszka w Zawierciu.