Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Beata na bitach („Beata” Beaty Kozidrak)

Artykuły /

Zaskoczka! – tak rozpoczął swoją entuzjastyczną recenzję w „Machinie” Paweł Dunin-Wąsowicz. To zrozumiałe. Nawet dwadzieścia lat później można poczuć jakieś absurdalne zdziwienie, słuchając albumu Beaty Kozidrak, który zaczyna się od trip hopowego bitu.

Pierwsze trzynaście sekund Widziałam ją, a tym samym i całej Beaty, musi kojarzyć się z Blue Lines Massive Attack i Maxinquaye Tricky’ego – to inspiracje charakterystyczne dla 1998 roku, wciąż szokujące jednak na płycie wokalistki Bajmu. Na dodatek: płycie skomponowanej i wyprodukowanej głównie przez sidemanów Pawła Sota i Adama Abramka, z którymi ostatnio współpracowała osiem lat wcześniej, nagrywając patetyczną, rockową Białą Armię. Na pierwszym sygnowanym już tylko jej imieniem objawia się polska Madonna! I to zdecydowanie bliżej „Frozen” niż „True Blue” – ekscytował się Dunin.

Bez porównywania Beaty na bitach do wydanego pół roku wcześniej Ray of Light Madonny – tej innej gwiazdy lat 80. (też farbowanej blondynki, też uważanej za queerową ikonę), która zyskała szacunek sceptycznych wcześniej krytyków i osiągnęła sukces komercyjny albumem czerpiącym z ówczesnej elektroniki – nie mogło się obyć. Co ciekawe, na moje dzisiejsze ucho, Beata w tej konfrontacji nie wypada wcale gorzej. Produkcja na polskiej płycie nie może się równać z popisami Williama Orbita – mimo że została ona zrealizowana w duńskim studiu (gdzie wcześniej nagrywali m.in. Tina Turner, George Michael i Elton John, jak zapewnia oficjalna strona Kozidrak), brzmi dosyć swojsko, choć zupełnie cywilizowanie – zawarty na nim zestaw piosenek prezentuje się wyjątkowo zgrabnie. O ile Ray of Light słuchany dziś wydaje mi się przydługi w charakterystyczny dla drugiej lat połowy 90. sposób, dosyć nużący i mniej interesujący pod względem kompozycji niż wcześniejsze, trudniejsze do docenienia dla rockowych krytyków, ale piekielnie błyskotliwe płyty Madonny, Beata jest bezpretensjonalna, pozbawiona dłużyzn i momentami skandalicznie przebojowa.

Płytę w dużej mierze „robią” single, od których trudno było uciec dwadzieścia lat temu i które są w polskim radiu obecne do dziś. Przynajmniej trzy piosenki zna każdy, kto w tamtych czasach bywał w zasięgu radioodbiornika i każda z nich broni się wciąż świetnie. Siedzę i myślę reprezentuje ten bardzo charakterystyczny rodzaj polskiego popu z lat 90. plasujący się gdzieś między r&b i pop rockiem (w równym stopniu typowy dla epoki, co użyte w teledysku efekty), ale osiąga w swojej formie mistrzostwo – muzycy pozwalają sobie choćby na krótkie jazzujące popisy na pianinie i gitarze oraz wyeksponowany motyw na (syntezatorowym?) akordeonie. Ballada downtempo Taka Warszawa ma jeden z najbardziej charakterystycznych refrenów, które Kozidrak kiedykolwiek zaśpiewała i zaskakuje powściągliwością wykonania – pamiętajmy bowiem, że mamy do czynienia z wokalistką, która lubi szarżować. Największe wrażenie zawsze robiło na mnie falujące i narastające Żal mi tamtych nocy i dni, przywołujące przy pomocy perkusjonaliów i syntezatorowych efektów atmosferę niesprecyzowanej egzotyki. Bez trip hopowego basu i gitary w stylu „polski sideman w latach 90.”, brzmiałoby to jak jakiś balearyczny klasyk.

Większość tracklisty Beaty trzyma poziom, ale jednocześnie nie pozwala słuchaczowi zapomnieć, że obcuje on z płytą wokalistki Bajmu. W podniosłej balladzie Kolce róż Kozidrak przechodzi w swój tryb rockowy i śpiewa o rozważającej samobójstwo kobiecie ze złamanym sercem (w polskich piosenkach z lat 90. miłość, zdrada i śmierć mieszały się dosyć często), kończąc utwór serią plantowsko-bonowskich okrzyków. W Lecie ze snu, jedynej na płycie kompozycji Beaty, wokalistka powraca (w podobnym sztafażu słodkiej, syntezatorowej ballady) do znanego z Dwóch serc, dwóch smutków Bajmu motywu kobiety w ciąży porzuconej przez kochanka. Jest też powoli rozwijający się i zmysłowy Olek, najprawdopodobniej oda do masturbacji, w której Kozidrak deklamuje Hej Olek, / zrób sobie święto, / łap jedną ręką / to co da da da da da ci świat, wydaje bardzo sugestywne odgłosy, przechodzi do parlanda po francusku i kończy, śpiewając po angielsku (ze słuchu: „Living without your angel / from night to another day”). Zdarzają się tu momenty zbijające z tropu, patetyczne, naładowane mało wysublimowaną erotyką i nieskrępowane żadnym „dobrym gustem”. To zdecydowanie album Beaty Kozidrak.

https://www.youtube.com/watch?v=8lnOs4R9mMA

Ray of Light może być oczywistym punktem odniesienia, ale Beata to typ płyty niezwykle charakterystyczny dla drugiej połowy lat 90., typ „znany wykonawca próbuje fuzji swojego stylu z modnymi brzmieniami elektronicznymi”. Duet Everything but the Girl, ośmielony występem wokalistki Tracey Thorn na Protection Massive Attack i popularnością tanecznego remiksu Missing autorstwa Todda Terry’ego, na albumie Walking Wounded z 1996 roku z sukcesem połączył swoje bardzo klasyczne piosenkopisarstwo z trip hopem, drum’n’bassem i house’em. Podobne próby, z nieco mniejszym powodzeniem, podejmował David Bowie na płytach Outside i (zwłaszcza) Earthling. Madonna zbadała grunt już w 1995, nagrywając we współpracy z Massive Attack cover I Want You Marvina Gaye’a (dla mnie, urodzonego w 1987 roku, była to pierwsza wersja tego utworu, jaką usłyszałem) na kompilację ballad Something to Remember. Björk, Portishead czy wspominani Massive Attack pokazali, że futurystyczna muzyka z komputera może przyjąć też formę poruszającej piosenki, a ich wpływ na muzykę rozrywkową okazał się ogromny, doprowadzając do powstawania coraz bardziej rozwodnionych kopii na modłę kawiarnianą.

Kiedy myśli się o takich próbach na polskim podwórku, trudno nie wspomnieć o dwóch solowych albumach Katarzyny Nosowskiej, z których druga, nagrana we współpracy z Andrzejem Smolikiem Milena, ukazała się tylko kilka miesięcy przed Beatą. Co chyba mało zaskakujące, projekt Nosowskiej w swoich poszukiwaniach idzie dużo dalej, a utwory wydają się raczej wychodzić od eksperymentów z elektroniczną formą, która wpływa na ich faktyczną treść. U Kozidrak elementy elektroniczne stanowią przede wszystkim rolę bardzo sprytnych ozdobników, przykuwających uwagę, odświeżających, „ocieplających wizerunek Kozidrak”.

Jednocześnie czynią one solowy debiut naszej rockowej lwicy czymś szczególnym – unikatowym miksem modnych w latach 90. bitów i absolutnie polskiego popu i rocka, który mógł istnieć tylko obok muzyki Justyny Steczkowskiej, Varius Manx i wokalnych prób Agnieszki Maciąg. Co ciekawe: to modne brzmienie sprawia, że solowa Beata brzmi dziś mniej aktualnie niż starsze o jedenaście lat, synthpopowe Nagie skały Bajmu („ta druga dobra płyta z Kozidrak na wokalu”). Przesadą byłoby jednak powiedzieć, że Beata to polskie lata 90. w formie albumu muzycznego. To tylko druga ich połowa.