Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Beat Generation albo bitnicy-komicy

Artykuły /

Dziś trzeci czerwca, czyli bardzo istotna data dla świata literatury. Tego dnia urodził się Allen Ginsberg, amerykański poeta, który – w dużym skrócie – w latach pięćdziesiątych, wraz ze swoimi dwoma kompanami Williamem S. Burroughsem i Jackiem Kerouakiem, powołał do życia filozoficzno-literacki ruch Beat Generation. Mający trzech ojców kreatywny organizm zrodził dziesiątki innowacyjnych dzieł i kilkaset artystycznych bytów wyraźnie zainspirowanych bitnickim sposobem na wyrażanie siebie. Trio, które dało nam Skowyt, Nagi Lunchoraz W drodzeprzy okazji skonstruowało osobny nurt o popkulturowym wpływie wykraczającym poza karty powieści czy wersy ikonicznych wierszy. 

Oczywiście przez te kilkadziesiąt lat bogate bibliografie i równie bogate życiorysy bitników zostały przeanalizowane pod niemal każdym kątem. Wielu mądrych profesorów zapisało całe księgi poświęcone ich zmyślnym sposobom dekonstrukcji schematów standardowych narracji, a także buntowniczej postawie wobec konserwatywnej tożsamości ówczesnych Stanów Zjednoczonych. Jeszcze więcej dziennikarzy filmowych oraz muzycznych spłodziło wspaniałe akapity dotyczące multimedialnego oddziaływania Allena, Williama i Jacka. Badano na przykład poszlaki sugerujące duchową obecność pisarzy w produkcjach spod znaku nowoczesnego surrealizmu, a także kina Nowego Hollywood”. Z kolei wytrawni melomani wyszukiwali odcisków palców niepokornych literatów w samplingowej, postmodernistycznej estetyce brzmienia klubowego. 

Wydawałoby się więc, że perspektywa kolejnego artykułu o Beat Generation wywołuje tak samo ekstatyczną reakcję, jak informacja o następnej ekranizacji Makbeta. Dlatego pozwolę sobie pominąć stałe motywy będące nieodłączną częścią niemal każdego tekstu na temat bitników i zajmę się czymś, o czym zaskakująco rzadko się mówi przy okazji retrospektyw ich twórczości. Mam na myśli przenikające tę literaturę niesamowite poczucie humoru. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że Beat Generation to najwybitniejsza komediowa grupa, jaką znał świat. 

Twój czuły potwór („Listy” Ginsberga i Kerouaca)

Skecz-show Williama S. Burroughsa 

Gdy weźmiemy pod lupę dokonania Świętej Trójcy z Columbii, zobaczymy, że to komizm jest najistotniejszym komponentem poszczególnych pozycji w ich bibliografii. Zawarty w tej literaturze dowcip nie tylko dodaje pieprzu akapitom, ale wręcz wzmacnia bezkompromisowość przekazu. Niepokorni Ginsberg i Burroughs wykorzystywali żartobliwą formę, by wbijać ostrze satyry prosto w serce amerykańskiego tradycjonalizmu. Ponadto, figlarna narracja, jaką posługiwali się pisarze, także odwoływała się do tradycji humorystycznych – ultraspontaniczne pisarstwo Kerouaca przypominało zapis barowej anegdoty, a Burroughsowskie zabawy w kolaż często dawały rezultat podobny do antologii estradowych skeczy. 

Wypadałoby zacząć właśnie od wiwisekcji komediowych ciągot Williama S. Burroughsa, bo był on prawdopodobnie najzabawniejszym członkiem całej drużyny (Kerouac nazwał go kiedyś najlepszym satyrykiem od czasów Swifta). Zresztą, wystarczy obejrzeć kilka minut jego wykładu, czy sprawdzić jakikolwiek wywiad z nim, by kąciki ust lekko się podniosły. Z różnorakich występów publicznych wyłania się osobliwy obraz – dystyngowany, elegancko ubrany mężczyzna głosem niewyspanego księgowego prawi o teoriach spiskowych i heroinie. Oprócz tego opowiadał też często o swej nowatorskiej technice cut-up polegającej na niechronologicznym tasowaniu własnoręcznie napisanych zdań i łączeniu ich w pary z fragmentami pożyczonymi od innych autorów. 

Sławny/niesławny Nagi Lunchjest dzieckiem owej metody, sprawdzającym odporność czytelnika na zdeformowaną, psychoseksualną grozę. To przerysowany do granic możliwości pastisz science-fiction i noir unurzany w fabularnym chaosie. Cały ten prozatorski zamęt porządkują tzw. rutyny” – bardzo luźno powiązane ze sobą winietki prezentujące całkowicie samodzielne historie, funkcjonują jednocześnie jako składniki większej całości. Każda z nich (mimo psychodeliczno-nadrealistycznego tonu) kryje w sobie całkiem zwartą strukturę. Rozpoczynają się zarysowującym sytuację wstępem, następnie płynnie przechodzą do osobliwego rozwinięcia i kończą się zapadającą w pamięć puentą. W jednym z rozdziałów standardowa (wydawałoby się) prezentacja na konferencji naukowej przeobraża się w istny festiwal groteski z udziałem przemiany mężczyzny w gigantyczną stonogę, a zwieńczeniem sekwencji jest zabicie przerośniętego owada przez spanikowany tłum widzów. 

Podobną konstrukcją może pochwalić się większość minirozdziałów książki, w tym słynna opowieść o facecie, który potrafił mówić dupą. Tę narracyjną taktykę można porównać z kompozycją tradycyjnego dowcipu. Być może trochę bardziej onirycznego niż rysunkowe humoreski New Yorkera, ale mocno aktualnego. Zwłaszcza dziś, w dobie dominacji abstrakcyjnych memów i ekscentrycznego humoru spod znaku Adult Swim. 

Tam, gdzie noc rekompensuje dzień (Jan Błaszczak „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side”)

Spontaniczna proza mistrza anegdot 

Z kolei Jack Kerouac specjalizował się w czymś, co guru surrealistów Andre Breton nazwał kiedyś pisaniem automatycznym. Właściciel kwadratowej szczęki oraz hollywoodzkiego spojrzenia przelewał na papier swe myśli, kompletnie nie przejmując się strukturalną spójnością czy zasadami interpunkcji. W słynnym artykule 30 pisarskich zasad  przekonywał aspirujących  twórców by wyzbyli się wszelkich literackich, gramatycznych oraz składniowych zahamowań. Tworzył na gorąco, prawie nigdy nie robiąc korekty. Uznawał powtórną redakcję tekstu za zaburzającą naturalny rytm podświadomości, który opierał się w dużej mierze na prozatorskiej improwizacji. W publikacji naukowej Jacqueline Foertsch pt. Amerykańska kultura lat czterdziestych autorka przywołuje nawet kerouacowską ideę tzw. „bopowej prozy”. Zrodziła się ona w umyśle zainspirowanego tym podgatunkiem jazzu twórcy, który przełożył nieprzewidywalność jego brzmienia na język pisany. Wystarczy posłuchać, jak recytuje swoje haiku w takt nowoorleańskich dźwięków, by zrozumieć jego miłość do tej muzyki. 

Spontaniczny styl spotkał się oczywiście z głosami krytyki, m.in. ze strony samego Trumana Capote. Autor Śniadania u Tiffany’egostwierdził kiedyś, że W drodzeto nie pisarstwo, a stukanie w klawisze. Trzeba jednak przyznać, że w tym szaleństwie była metoda. Swobodna forma tworzyła niezwykle plastyczną iluzję, że przysłuchujemy się właśnie interesującej anegdocie. Niedoskonały, lecz żywy język Kerouacowskich akapitów przypominał pubowy monolog zabawnego towarzysza od piwa, chowającego w swojej lwiej zmarszczce spore pokłady mądrości życiowej. W przypadku jego dzieł każda puenta wybrzmiewa więc niezwykle wyraźnie, ponieważ jest wypowiedziana kumpelskim tonem, dodającym dowcipnemu tekstowi przyziemnego realizmu. 

Ojciec wszystkich stand-uperów 

Komediowego sznytu nie brakowało również największej poetyckiej sile ruchu, czyli Allenowi Ginsbergowi. Dzisiejszy solenizant konstruował wiersze według przepisów, które wyszły spod ręki starych mistrzów fraszki i limeryku. Nie przestrzegał oczywiście zasad formalnych narzuconych przez te gatunki literackie (w końcu reprezentanci Beat Generation łamali każde – nawet swoje własne – reguły), lecz w pewnym sensie kontynuował tradycję pisania żartobliwych linijek stopniowo odkrywających przed czytelnikiem głębszy morał albo zwieńczonych celnym komentarzem na temat rzeczywistości (Oddałem ci wszystko i teraz jestem niczym z utworu Ameryka). 

Nawet spektakularny poemat Skowytto w gruncie rzeczy zbiór pojedynczych celnych wersów, jednocześnie krytykujących mentalną skostniałość amerykańskiego społeczeństwa (autor był zresztą ciągany po sądach za śmiałe homoerotyczne dygresje) i zaskakujących rozbrajającym, czasem dość rubasznym humorem (np. te wychwalające święte fiuty dziadków z Kansas). 

Co więcej, twórczość Ginsberga zawiera jeszcze jeden łącznik z tradycją sztuki komedii. Gdy przyjrzymy się zapisom wideo z jego występów na żywo, dostrzeżemy w nim prekursora stand-upu. Dzierżący mikrofon artysta spotykał się z  publicznością po to, by sprowokować intelektualną, a przy tym rozrywkową konfrontację. Odpowiednio akcentując konkretne zwroty, dyrygował oklaskami, westchnięciami i wybuchami śmiechu widzów, przy okazji przemycając progresywne idee na temat wolności, tolerancji oraz społecznego zjednoczenia. 

Przyszłe ikony stand-upowego spektaklu, takie jak Lenny Bruce czy Bill Hicks, przez długie lata (świadomie lub nie) kontynuowały ten rodzaj performance’u. Estradowi satyrycy w komediowych klubach po ginsbergowsku przekazywali istotne treści w sposób strawny dla masowej publiki. 

Joyride (Diane di Prima „Wspomnienia bitniczki”)

Odbrązawianie literackich legend 

Być może upływający czas rzeczywiście uczynił z przedstawicieli Beat Generation posągi  kultury XX wieku. Setki laurek autorstwa cenionych dziennikarzy i akademików poniekąd zredefiniowały pozycję ikonoklastów, niechcący szufladkując ich w kategorii wyidealizowanych legend, które przecież latami z pasją kontestowali. 

Pochylenie się nad humorystyczną stroną ich dokonań może więc być całkiem niezłym sposobem na przywrócenie bitnikom dawnego blasku. Interpretacja bibliografii Burroughsa, Kerouaca i Ginsberga przez pryzmat komediowy pozwala współczesnemu odbiorcy ujrzeć w trójce pionierów nie encyklopedyczne nazwiska, a ludzi z krwi i kości. Takich, którzy rzeczywiście poruszali sprawy życia i śmierci, lecz potrafili przedstawić swoją wizję w naprawdę porywający sposób. Owszem, bitnicy powinni kojarzyć się nam ze stuprocentową rebelią, ale nie zapominajmy przy tym o ich gigantycznej autoironii oraz dystansie do rzeczywistości. 

____

Tekst jest częścią cyklu „Podróż do wnętrza głowy” przygotowanego razem z Krakowem Miastem Literatury Unesco i Krakowskim Biurem Festiwalowym

Łukasz Krajnik

(ur. 1992) – dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling.