Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Batman bez Batmana („Gotham”)

Artykuły /

Miłośnicy komiksowego uniwersum DC długo musieli czekać na serial poświęcony jednemu z najsłynniejszych superbohaterów. Telewizja to dla herosów w kostiumach niewdzięczne medium. Jak pokazać historię opowiedzianą już na papierze setki razy, by znów stała się świeża i na wiele sezonów przyciągnęła ludzi przed ekrany? Jaką przyjąć konwencję, by zadowolić i fanów, i przygodnych widzów? Okazało się niestety, że dla twórców odpowiedź brzmi: pójść po linii najmniejszego oporu. Skierować serial do młodzieży, nadać mu nużącą formę procedurala, upchnąć na ekranie dziesiątki postaci znanych z DC, rozciągnąć do niemożliwości etap dorastania herosa…

Nic dziwnego, że już na Smallville wielu się zawiodło. Emitowana w latach 2001–2011 historia młodego Supermana to dla Gotham ważny kontekst, bo oba seriale stanęły przed podobnym wyzwaniem. W obu przypadkach, co zapowiada już tytuł, postanowiono pokazać ikoniczne postacie przez pryzmat miast, z których się wywodzą. Opisywane przez wielu podobieństwo narracji superbohaterskich do opowieści mitycznych wyraża się między innymi w tym, że początek jest w nich znacznie ważniejszy niż koniec. Origin story kształtuje herosa, wyznacza jego system wartości i cele życiowe – wszystkie późniejsze przygody to już tylko odgrywanie ustalonej roli. Skupienie na miejscu pochodzenia, na ludziach i wypadkach, które uczyniły bohatera tym, kim miał się stać, pozwala twórcom rozwijać charakterystykę słynnej postaci oraz jej uniwersum, nie wykraczając przy tym zbyt radykalnie poza bezpieczne ramy kanonu.

Po czterech odcinkach śmiało można stwierdzić, że Gotham obrało właśnie tę ścieżkę – tyle że poszło nią jeszcze dalej. Głównym bohaterem Smallville był Clark Kent, od wczesnej młodości walczący ze złem i dojrzewający do zostania Supermanem. Tymczasem pierwszy odcinek Gotham pokazuje śmierć rodziców Bruce’a Wayne’a – co oznacza, że na pojawienie się Batmana przyjdzie nam bardzo długo czekać. Trzeba przyznać, że to dość dziwne, połowiczne rozwiązanie. Z jednej strony pozwala twórcom serialu skupić się na innych, równie ciekawych postaciach z otoczenia Mrocznego Rycerza, ale z drugiej strony pozbawia cały mikrokosmos Gotham najważniejszego elementu. Wilk syty i owca cała, chciałoby się rzec, ale rzec tak nie sposób, bo Batman bez Batmana to dość zgniły kompromis. Fakt, że jak do tej pory w każdym odcinku pojawia się Bardzo Ważna Rozmowa między młodym detektywem Jamesem Gordonem a osieroconym chłopcem, ewidentnie mająca kształtować przyszłego superbohatera, tylko sprawę pogarsza. Dziesięć sezonów z nastoletnim Supermanem dało się oglądać, bo mógł już na małą skalę ratować świat; Bruce Wayne za dziesięć sezonów zacznie się golić.

Z młodym paniczem Waynem wiąże się zresztą chyba największy absurd serialu, który w paru momentach bardzo mi utrudnił zawieszenie niewiary. Dlaczego, na litość boską, nikt nie posłał chłopca, który był świadkiem zamordowania własnych rodziców, do psychoterapeuty? Zdaję sobie sprawę, że ta niezaleczona trauma jest kluczowym elementem osobowości Batmana, ale w serialu, którego akcja toczy się współcześnie, a zaniepokojenie zdrowiem psychicznym chłopca co chwila wyraża Gordon, to „przymusowe” odstępstwo od realizmu rzuca się w oczy. Twórcy zbyli sprawę machnięciem ręki, każąc wiernemu Alfredowi wyjaśnić, że zmarli Wayne’owie pozostawili szczegółowe wytyczne w kwestii wychowania syna oraz że wsparcia ze strony specjalisty w tych wytycznych nie ma. Tak, no cóż, wspaniali rodzice! Na szczęście innych niezręczności tego kalibru nie zauważyłem. James Gordon jest odpowiednio szlachetny i sfrustrowany powszechnym moralnym upadkiem, Pingwin szalony jak należy, don Falcone budzi dreszcze. Serial z lubością rozbudowuje światek Gotham, zaludniając go, chwilami aż zbyt gęsto, postaciami znanymi z komiksów oraz oprowadzając nas po bardziej znanych miejscach. Powoli zarysowuje się np. wątek słynnego szpitala psychiatrycznego Arkham, którym interesują się walczący o wpływy nad miastem mafiosi, i można się domyślać, że czeka nas jeszcze wiele takich sympatycznych mrugnięć okiem.

Serial jest częściowo oparty na znakomitej serii komiksowej Gotham Central poświęconej pracy zwykłych policjantów w mieście, które superzłoczyńcy i walczący z nimi Batman raz po raz wywracają do góry nogami. To właśnie stamtąd przywędrowała na ekrany m.in. postać Renee Montoyi, twardej policjantki, która w serialu toczy śledztwo przeciw Gordonowi. O ile jednak cykl komiksowy przyjmuje konwencję dość realistyczną, niestroniącą od brutalności i tragedii, o tyle Gotham skierowano do młodszego odbiorcy. Przemoc jest tu umowna, bezkrwawa, postacie (prze)rysowane grubą kreską, wątki polityczne na tyle proste, by łatwo było się w nich odnaleźć. Twórcy od czasu do czasu sięgają do Srebrnej Ery fabuł superbohaterskich, stawiając na drodze Gordona złoczyńców tak komicznych jak Baloniarz, zabijający przez podczepianie ofiar pod balony meteorologiczne, lub szczebiocząca infantylnie porywaczka dzieci. Jako osoba niebędąca fanem Batmana nawet nieźle się przy takiej konwencji bawiłem, ale już po czterech odcinkach zaczęła mnie nużyć. Trudno uwierzyć w udręczone mafijnymi porachunkami, przeżarte korupcją, mroczne Gotham, gdy pokazano je w tak lekki sposób.

Skoro już o tytułowym mieście mowa, warto zauważyć, że wizualnie zrealizowano je całkiem ciekawie. Osobiście wolałbym pseudogotyckie budowle z filmów Tima Burtona, ale połączenie przepuszczonych przez filtry nowojorskich krajobrazów z wnętrzami stylizowanymi to na lata 20., to znów na 40. też sprawdza się na ekranie znakomicie. Stylistyka retro dobrze oddaje bezczasowość komiksów o Batmanie, których akcja przecież zawsze toczy się w umownym „teraz”. W tym samym duchu utrzymano kostiumy, więc obok prochowców i kapeluszy pojawiają się zupełnie współczesne garnitury. Całość jest wizualnie na tyle przyjemna, że – w połączeniu z prostymi, dynamicznymi fabułami – Gotham dobrze się sprawdza jako lekki serial „do obiadu”. Może brzmi to cynicznie, ale uważam, że przynależność do klasy B to żaden zarzut. Sprawnie zrobiona rozrywka jest równie potrzebna jak wysoka sztuka.

I tylko szkoda, że rola „sprawnej rozrywki” przypadła serialowi, z którym wielu wiązało tak duże nadzieje. Domyślam się, że trudno Gotham polecić zagorzałym fanom Batmana – bo po prostu nic dla siebie w tej serii nie znajdą. Dwunastoletnia Catwoman, Gordon bez wąsa, Pingwin dopiero pnący się po szczeblach przestępczej drabiny… Przy Smallville wytrwałem do końca (pomijając co bardziej nużące odcinki-zapychacze), ale Gotham już mnie zmęczyło. Możliwe, że zwyczajnie nie zaliczam się już do odpowiedniej grupy wiekowej, a jako Batman dla młodzieży serial sprawdza się fantastycznie – ale tego nie mam jak sprawdzić. Wydaje mi się jednak, że przyjęta przez twórców zasada dmuchania na zimne i trzymania się bezpiecznych, znanych ścieżek to największy problem Gotham; przeszkoda, która uniemożliwia produkcji aspirowanie do bycia czymś więcej niż telewizyjnym odpowiednikiem schabowego z ziemniakami. A może wystarczyłaby szczypta ambicji, by fani dostali serial o Batmanie, jakiego potrzebują – i na jaki zasługują?

Przemysław Zańko

(ur. 1989) – chłop z Mazur, obecnie inteligent w Warszawie. Publikuje opowiadania, recenzuje, bloguje. Interesuje się science fiction, nauką, grami, dziwnymi książkami i zdrowiem psychicznym. Skończył z polonistyką. Strona autorska: www.zanko.pl