Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Anna Cima, „Obudzę się na Shibui” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Wydział Filozoficzny przy Celetnej przypomina labirynt. Odtrącony przez centralę na Palacha, próbuje zachować urażoną dumę, choć cały jest odrapany i pokryty kurzem. W korytarzach stoją stare szafy, jedna przy drugiej, nie ma ani czytelni, ani krzeseł, studenci siadają więc na wysłużonych meblach, zapadają się w przetartych, spleśniałych fotelach. Książek nie ma już gdzie upychać, wylewają się na zewnątrz oknami i kominem, szafy pękają w szwach. Czasem można tu spotkać zbłąkanego studenta z zagranicy, biedak nie ma pojęcia, gdzie trafił i że sala numer dwieście dwadzieścia osiem jest na czwartym, nie na drugim piętrze. Mnie też zdarza się pomylić drogę i dotrzeć w obce rejony, w rewiry wystrojonych sekretarek zmierzających na kawkę do rektora. Albo idę korytarzem dalej niż zwykle i jednak dochodzę w znane mi miejsce, choć nie miałam pojęcia o tym przejściu. Jestem zadowolona, nie będę już musiała chodzić przez rektorat. Tyle że następnym razem nie znajduję skrótu, jakby szafy przemieszczały się tu o własnych nogach i chodziły na pierwsze piętro zwierzać się z problemów studentom psychologii. Budynek po prostu żyje osobnym życiem. 

A samym jego środkiem niczym w błędnym kole kroczy widmo. 

2.

Widmo nazywa się Viktor Klíma i pisze doktorat w naszym instytucie. Przypomina cień niewidzialnego obiektu. Przemyka korytarzem w ubraniach przesiąkniętych knajpą i co chwila skręca na zapas nowego papierosa. Okulary resztką sił trzymają mu się na nosie, w półbutach ewidentnie chlupie woda. Do niego właśnie skierował mnie Marek Trnka, nasz wykładowca klasycznej literatury japońskiej, gdy spytałam, czy wie coś na temat Kawashity, autora tworzącego w erach Taishō i Shōwa. 

Trnka jest pochłonięty Opowieściami z Ise i widać było, że nigdy w życiu nie słyszał o Kawashicie. Z kolei Viktor Klíma zajmuje się pisarzami ery Taishō, więc powinien coś wiedzieć. Nie jestem szczególnie zachwycona faktem, że będę musiała zwrócić się z tym akurat do niego. Już raz z nim rozmawiałam i do dziś wywołuje to we mnie mieszane uczucia. 

Na początku listopada miał w naszym instytucie wykład japoński historyk literatury Tarō Matsushita. Wzięła w tym wydarzeniu udział większość studentów japonistyki, wśród nich był też Viktor Klíma. Kiedy weszłam do sali, akurat przysypiał w jednej z tylnych ławek. Ale ożywił się i zaczął notować w zeszycie, gdy tylko profesor zabrał głos. Podczas gdy inni słuchali wystąpienia w ciszy, Viktor kilka razy zawzięcie wymazywał swoje zapiski gumką, aż słychać było dźwięk dartego papieru. W pewnej chwili upuścił ołówek i rzucił się na ziemię, by pochwycić go między nogami słuchaczy. Zawadzał ludziom o buty, chcąc złapać swoją zgubę. Przypominał cząsteczkę, która uwolniła się z jednolitej sieci krystalicznej, potwierdzając w ten sposób teorię ruchów Browna. Gdy mijał na czworakach docenta inżyniera Pěnkavę, ten głośnym mruknięciem zasygnalizował mu niestosowność zachowania. W końcu Viktor wgramolił się pod ławkę, przy której siedziałam, i zaczął podnosić moją torbę. Robił przy tym taki rumor, że Matsushita zapytał, czy w tylnych ławkach nie dzieje się aby coś złego. Czterdzieści par oczu zwróciło się na mnie. Mam nieznośną skłonność, by w podobnych sytuacjach robić się czerwona jak piwonia. 

– Przepraszam. Upadł nam ołówek. Nie chcieliśmy panu przeszkadzać. Zaraz go podniesiemy – powiedziałam i wskoczyłam pod ławkę, aby pomóc Klímie w poszukiwaniach. Jezu, myślałam sobie. To dopiero idiota. Nie prościej byłoby pożyczyć od kogoś długopis? W końcu znaleźliśmy ołówek pod stopą jednej z dziewczyn, Klíma mógł więc ostatecznie wrócić na swoje miejsce. Zachodziłam w głowę, jak można było przyjąć na studia takiego bałwana. 

Gdy Matsushita skończył mówić, zachęcił nas do zadawania pytań i dzielenia się uwagami. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Często studenci, którzy w czasie wykładu udają zainteresowanie, wszystko skrzętnie notują i kiwają głowami, na ogół nie potrafią wyrazić własnego zdania o tym, co usłyszeli. Milczą jak zaklęci i dopiero gdy któryś z profesorów spojrzy na nich groźnym wzrokiem, jeden czy drugi wstaje i stawia absurdalnie głupie pytanie. Przez chwilę zdawało się, że tym razem będzie tak samo. Stało się jednak inaczej. 

Klíma wstał z krzesła, przyjrzał się gęsto zapisanej, zeszytowej kartce z własnymi notatkami, po czym tubalnym głosem oświadczył, że ma kilka uwag do wykładu. Czterdzieści par oczu, w tym moje, przybrało nagle wyraz głębokiego zdumienia. Ten dziwak, który cały czas przeszkadzał, chce teraz dzielić się swoją opinią? Ciekawe, co takiego ma do powiedzenia. 

– Mówił pan, że wszystkie wspomniane utwory są, jeśli dobrze zrozumiałem, oparte na kontrastach, i to zarówno w warstwie ogólnej, jak i w najdrobniejszych szczegółach. 

Matsushita przytaknął.
– Chciałbym zauważyć – podjął Klíma – że we wszystkich wymienionych dziełach można dostrzec jeszcze jeden wspólny motyw. Przy powtórnej analizie nadaje on kontrastom większy sens. Wydaje mi się, że nie wspomniał pan o nim. Mam na myśli gest destrukcji. 

Matsushita pokiwał z zaciekawieniem głową, a Marek Trnka, nasz instytutowy literaturoznawca, założył ręce na piersi. 

– Gest destrukcji – mówił dalej Klíma – służy według mnie w przytoczonych przez pana utworach jako swego rodzaju retrospekcja i zarazem spojrzenie w przyszłość. Jest to wyraz rozrachunku i przygotowania. Ale przede wszystkim kompensacja, która wypełnia puste miejsca, naruszając spójność innych miejsc. Gest destrukcji jest tu ucieleśnieniem pragnień, obsesji i pożądania. To cząstka zewnętrznego świata za murami świątyni, w której rozgrywa się fabuła poszczególnych utworów. Zanegowanie wszystkiego, co budowla stara się utrzymać w ryzach, wychować, kultywować i czcić w obrębie swojego wnętrza. Uważam – ciągnął – że gest, który opisałem, nie ma żadnej trwałej wartości, nie oznacza wspięcia się na wyżyny ducha, niczego nie stwarza. Jest ledwie egoistyczną manierą, aktem desperacji, a w wielu przypadkach je- dyną możliwą manifestacją pewnego ideału, poddanego represji ze strony estetycznej i duchowej władzy świątyni i uwięzionego w jej murach. 

W tym momencie nikt już nie drzemał ani nie gapił się w podłogę. Wszyscy byli wpatrzeni w Viktora Klímę. 

– We wspomnianych przez pana dziełach gest destrukcji jest, jak sądzę, rozpaczliwą próbą zniesienia granic, za którymi jednak pojawiają się kolejne granice. Jest sztuką dla sztuki i jako taki niesie za sobą szczególnie bolesne przesłanie. Okazuje się, że właściwe kontury może zyskać na powrót tylko w świątyni, bo to ona nadaje mu sens nieosiągalny nigdzie indziej. Co pan o tym myśli? 

Nie powiem, zrobiło to na mnie wrażenie. Więcej, byłam tak pod- ekscytowana, że od razu po wykładzie pobiegłam za Klímą, żeby zapytać go, czy nie chce pójść ze mną na kawę. Dogoniłam go na podwórku w chwili, gdy zapalał papierosa. 

– Co? – Spojrzał na mnie zaskoczony.
Zbliżyłam dłoń do ust, naśladując gest picia z filiżanki. Klíma nie odpowiedział, tylko zaczął obserwować doktora Švihala, który w czasie przerw przemierzał podwórko, wykonując przy tym serię regularnych trójkątów: od popielniczki do kubłów na śmieci, potem w stronę portierni i z powrotem, nieustannie mrucząc przy tym pod nosem. 

– Co studiujesz? – zapytał. Na moje zaproszenie, zdaje się, nie zwrócił w ogóle uwagi. 

– No przecież japonistykę. Jestem na drugim roku magisterskich – wyjaśniłam. – Dopiero co siedzieliśmy razem na wykładzie Matsushity. Podniosłam z podłogi twój długopis. 

Klíma zaciągnął się papierosem.
– A o czym piszesz magisterkę?
– O japońskim mystery – odpowiedziałam. – O kryminałach i fabułach z elementami zagadki.
– Jaką metodę stosujesz? Domyślam się, że analizę narracyjną? 

Jezu. Czułam się, jakby ktoś przesłuchiwał mnie na policji.
– Metodę? Jeszcze nie wiem. Dopiero zaczęłam, a pracę muszę złożyć w lecie. Zostało mi dziewięć miesięcy.
– Kurczę, ja bym się na to nie pisał. – Klíma zgniótł niedopałek w popielniczce i poszedł w swoją stronę.
Stałam naprzeciwko maszerującego doktora Švihala i nie miałam pojęcia, na co nie pisałby się Viktor Klíma: na czytanie japońskiego mystery, pisanie magisterki czy pójście ze mną na kawę. Pewne było natomiast to, że skutecznie wyprowadził mnie z równowagi. 

Gdybym wiedziała wtedy, w listopadzie, że Klíma zajmuje się autorami ery Taishō, od razu zagadnęłabym go o Kawashitę. Kto wie, może czegoś bym się dowiedziała, dostała jakąś wskazówkę. Teraz jednak waham się i nie wiem, co robić. Głód wiedzy podpowiada mi, że powinnam jak najszybciej nawiązać z nim kontakt; z drugiej strony nie mam specjalnej ochoty zadawać się z tym nadętym widmem. Jego zachowanie, nawet jeśli nie nadprzyrodzone, wydaje mi się co najmniej nienaturalne. Klíma pewnie uważa się za kogoś lepszego, bo interesuje go „czysta” literatura i pisze doktorat. 

—————

Anna Cima, Obudzę się na Shibui, tłum. Krzysztof Wołosiuk, Dowody na Istnienie 2020.