Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Anna Bolavá „W ciemność” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Anna Bolavá, W ciemność, przełożyła Agata Wróbel, Książkowe Klimaty 2017, fragment

 

* * *

Robi mi się lepiej, dopiero kiedy zapada ciemność. Parzę sobie herbatę na żołądek, powinnam dużo pić. Zapalam wszystkie światła w domu i zaczynam szukać zgubionych stron. Takiej wpadki jeszcze nie miałam. Nie przepadam za chodzeniem w rajstopach, a włosy śmierdzą mi pokrzywą, ale jestem solidnym pracownikiem, można mi zaufać. Nieważne, czy zrywam, czy tłumaczę – nie pozwalam sobie na fuszerkę. A teraz chodzę po domu i szukam starego błędu, o którym nie miałam pojęcia, dopóki nie dostałam listu. Kartek ani śladu. Musiały mi wypaść z teczki, kiedy ostatnim razem pakowałam się na drogę. Nie przypominam sobie, żebym coś pominęła przy czytaniu, na pewno cały fragment był przetłumaczony i brzmiał sensownie. Może zgubiłam je w pociągu albo na dworcu. Co prawda brzmi to absurdalnie, ale z pewnością nie ma ich nigdzie w domu. Może to wszystko jakaś pomyłka i przeproszą mnie w poniedziałek. Teraz jednak nie mam tych kartek i nie potrafię się przez to skupić na niczym innym. Wyciągam resztę tekstów do przetłumaczenia i układam je na stole. Sporo tego. Najbliższe dwie doby nie będą łatwe. Dziś nie mam już na nic siły. To nie był dobry dzień, czas, żeby się skończył. Nastawiam budzik na wpół do piątej, to już niedługo.

Wpół do piątej. Sobotni poranek. Na dworze jest szaro, a w ogrodzie właśnie zaczęły się otwierać pierwsze kwiaty dziewanny. Pszczoły już o tym wiedzą, ale ciągle czekają, aż dzień wykluje się w całej krasie. Lubią światło i słońce, za wcześnie jeszcze teraz na nie. Za tłumaczenie biorę się od razu po przebudzeniu. Pierwszą przerwę robię o wpół do ósmej. Wychodzę na podwórko rozprostować kości i idę za dom, do ogrodu. Obrywam kwiaty dziewanny, a skrzynkę wystawiam w miejscu, gdzie padają pierwsze promienie słońca. Wczorajsze, na wpół ususzone kwiaty zgarniam ręką na brzeg; jeśli będzie słońce, wyschną w ciągu jednego popołudnia. Na razie jest ich jedna mała skrzynka, tak na mniejszy worek. Może we wtorek zrobię Rudzie dowcip i oddam też pierwszą dziewannę. Może znów będę pierwsza w tym roku. Po co ją tu trzymać? Nie ma na co czekać, trzeba działać. Prawa dłoń strasznie mnie dziś boli. Niektóre drzazgi w palcach podeszły już ropą, można je będzie wycisnąć. Nie rozumiem tylko, jak zrobiłam sobie tę dziurę. Skąd się wzięło to koryto zaskorupiałej krwi? Na szczęście ból wybucha tylko wtedy, kiedy prostuję palce. Dziewannę, jak większość kwiatów, zrywa się samymi opuszkami – do czytania i pisania też mi wystarczą tylko one, więc na razie nie ma wielkiego problemu. Gorzej, gdybym miała jechać na rowerze. Kiedy wiozę pełne torby, muszę mocno ściskać kierownicę, a teraz chyba nie byłabym w stanie. Daję sobie trzy dni, to wystarczająco długo, nie będę nigdzie jeździć, a najgorsze się zagoi. Tłumaczę dalej. Druga przerwa o jedenastej. Na herbatę i obcinanie nagietka. Nagietek też dopiero zaczyna kwitnąć, a tego lata chyba nie będzie go wiele. Może przesadzę kwiaty, które wydały już nasiona, do doniczek na podwórku, żeby mieć ich tam więcej. Żeby i u mnie było wesoło i kolorowo jak u panny Marcelki zza płotu. Niedługo stuknie jej czterdzieści pięć lat, ale w zeszłym roku zdjęcia jej perfekcyjnych pelargonii trafiły do gazety. Zajęła pierwsze miejsce w lokalnym konkursie dla młodych ogrodniczek. Kategoria „Kwiaty balkonowe”. Reporter zrobił całe mnóstwo zdjęć doniczkom przed domem i przeprowadził z Marcelą wywiad. Teraz ma to już za sobą. Zyskała uznanie. W dyscyplinie, która stanowi dla niej sens życia. Jest teraz spełnionym człowiekiem i jeszcze trudniej z nią wytrzymać. Czemu postanowi poświęcić się przez resztę życia, nie sposób przewidzieć. Pewnie dalej będzie coś hodować. Tak jak ja dalej będę zrywać. Tak czy owak, przez najbliższe dwa dni nie mam dla niej czasu. Nie będę wychodzić, przestanę wietrzyć od strony podwórka i pozamykam wszystkie drzwi.

Kiedy w łazience zmywam z rąk lepki nagietkowy sok, w prawej dłoni odzywa się palący, nieznośny ból. Smaruję ją maścią, która pachnie tak jak jeszcze przed chwilą moje palce, i luźno owijam bandażem. Potem wracam do pracy. Chwilami nie potrafi ę się skoncentrować, w duchu cieszę się już na trzecią przerwę. Tę lipową. Nie pójdę daleko, zobaczę tylko, jak miewa się drzewko, które rośnie za rogiem koło kapliczki. Kwitnie dokładnie w środku sezonu. W sam raz na dzisiejsze popołudnie. Będę potrzebować lewej ręki i dwóch, trzech palców prawej. Nie muszę używać całej dłoni, więc nie powinno boleć. Kiedy tak sobie rozmyślam, praca zwalnia, a czas ucieka. Siedzę przy stole i zamiast na kartki, patrzę przez okno. To bez sensu. Lepiej się zebrać i zająć od razu lipą przy kapliczce. Kiedy będzie już na strychu, tu, przy biurku, też zrobi się spokojniej i praca posunie się do przodu. Chwilę później stoję już pod drzewem z wielką torbą i zrywam. Kwiaty są piękne. Średniej wielkości, suche, czyste, bez pszczół. Przyszłam w samą porę. Jak co roku – aż śmieję się w duchu. Poza tym nikt tędy nie chodzi, jestem tu zupełnie sama. Napełniam torbę i lecę do domu. Z pożytkiem odpoczęłam od tych nudnych tekstów, teraz mogę znów z czystą głową brać się do pracy. Nie myślę o ręce ani o głowie, ani o ucisku, który czuję w żołądku; co jakiś czas biorę łyk herbaty, połykam tabletkę – i jakoś idzie. Potem wracam pod kapliczkę. Udaje mi się zebrać dwie torby. Robi się ciemno, a ja wciąż jestem sama. Coś wspaniałego. Strych też jest zadowolony. Zapisuję to w zeszycie. Potem pracuję jeszcze długo w nocy – tłumaczę jedną stronę za drugą, później ich już nawet nie czytam. Trzeba działać, nie ma czasu patrzeć na zegarek. Budzik nastawiam tak jak ostatnio. I zmieniam bandaż na ręce. Dłoń smaruję wcześniej podwójną warstwą maści. Do rana się zagoi, na pewno. To wszystko kwestia psychiki. Czego to nie potrafi wmówić sobie człowiek.

Niedziela do złudzenia przypomina poprzedni dzień. Ból i maść. Dziewanna, nagietek, lipa. Poszłabym jeszcze nazrywać skrzypu przy cmentarzu, ale nie chcę wypuszczać się tak daleko. Poza tym przecież to ta wstrętna roślina, która nigdy nie kwitnie tak pięknie, jak wyobrażają to sobie młode ogrodniczki, zniszczyła mi prawą dłoń. Od tej pory go ignoruję. Ból w ręce i ten cholerny skrzyp. Czasu jest coraz mniej. Niedługo zacznie się kolejny dzień. Ale dobrze mi idzie, zostało już tylko parę ostatnich stron. I jak dotąd zero fuszerki. Kolejny cud. A wszystko to w wyjątkowo ciężkich warunkach, w końcu jest czerwiec. Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego zrobili mi to akurat teraz. Chyba wpadnę do Slavíka i przypomnę mu o naszej umowie. Pod jakim warunkiem zatrudniłam się u nich w firmie. Gotowe. W teczce leży komplet kartek. Wszystko wkładam do dwóch plastikowych toreb. Żeby znowu nie okazało się, że środek gdzieś wypadł. Pakuję plecak na jutro, a potem parzę sobie herbatkę na sen. Całkiem nieźle mi dziś poszło. Przed wizytą w łazience zaglądam jeszcze na strych – ot tak sobie, poodwracać kwiaty nagietka i nacieszyć się obfitością lipy, która zniknie stąd już we wtorek. Jest sucho i ciepło, w takie dni zioła schną szybko i dobrze się potem przechowują – nie niszczą się, nie czernieją, nie chłoną wilgoci i zachowują większość właściwości leczniczych. Zasłużyłam na medal, wzdycham, zakładam wytarte kapcie i wdrapuję się na strych po stromych, ciemnych schodach.

Nagietka jest jeszcze malutko, schnie powoli. Nie spieszy mi się jednak, i tak zostawiam go na razie dla siebie. Dotykam lepkich, przywiędłych kwiatów i czytam nagłówki gazet, które leżą pod spodem. W Chomutovie spłonął dom spokojnej starości. Wcale się nie dziwię, jak świat światem gniew i złość to substancje wysoce łatwopalne. A może między seniorami przeskoczyła inna iskra? Uśmiecham się krzywo i czytam dalej. Sporo z tego znam na pamięć. Nagle kończą się znane nagłówki, dalej leży biały papier. Spod pomarańczowych kwiatów prześwituje drobny druk. Zobaczmy, na czym to suszę w tym roku? Nagle robi mi się zimno. Odsuwam parę kwiatów i czytam. Poznaję swoje pismo, skreślenia. Znam te tabelki i grafy. To jest to cholerne tłumaczenie. Delikatnie zgarniam wszystkie kwiaty na jedną stronę i podnoszę zapisane kartki. Skąd się tu wzięły? Dlaczego tu leżą? Kto je przyniósł – bo przecież nie ja! To jakiś spisek! Kartek jest dwadzieścia, wszystkie były pod nagietkiem. Są pomarszczone – nasiąkły wilgocią kwiatów – i przybrudzone od leżenia na zakurzonej podłodze. Podnoszę jedną po drugiej i ocieram rękawem. Da się je jeszcze odratować. Co za wstyd, mówię do siebie, idąc na dół. Nawet nie patrzę pod nogi, znam na pamięć każdy schodek i w przeciwieństwie do innych nie muszę przytrzymywać się ściany. Jakby ktoś zrobił mi to specjalnie. Ktoś musi źle mi życzyć i kradnie moją pracę. Chodzi nocą na strych i szeleści. Nie mogę przestać o tym myśleć, trzeba jak najszybciej zrobić z tym porządek. Już choćby ze względu na Marcelę i przerażone dzieci sąsiadów. To jedno wielkie głupstwo, ale jakoś nie jest mi do śmiechu. Jeszcze raz ocieram kartki ścierką, teczka wędruje do plecaka. A ja do wanny – i do łóżka. Ostrożnie kładę na poduszce zabandażowaną rękę, liczę na to, że odrobina maści i tych parę godzin spokoju zrobią swoje. Budzik znów na wpół do piątej. Dziesięć po odjeżdża pierwszy pociąg do Pragi.

 


Spotkanie z Anną Bolavą na Big Book Festival odbędzie się 23 czerwca o godz. 16.00, rozmowę poprowadzi Teresa Drozda.