Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Aneta Żukowska, „Mięcho” (fragment)

Nowości wydawnicze /

W czasie kryzysu wybór dostępnych racjonalizacji jest ogromny. Już pierwsza lepsza półka z książkami daje duże pole do popisu, nie wspominając o kolorowych magazynach, facebookowych cytatach, grupach wsparcia, kozetkach u psychologa, krzesłach u coachów, barach i kościołach. Rozmaite punkty wyjścia i dojścia, zapychacze dziur, opcje „wstaw zamiast znaku zapytania” lub „podeprzyj, gdy opada”, sny, miraże i fantazje, a także bardzo konkretne systemy filozoficzne, metafizyczne, psychologiczne, socjologiczne i wreszcie religijne – dla każdego coś miłego, z uwzględnieniem alergii na gluten lub wodę święconą.

Rozmawiając z ludźmi o mojej sytuacji, czasem spotykam się z tym, że ktoś chce się podzielić ze mną swoją perspektywą w nadziei, że może i dla mnie okaże się pomocna. W tym celu doradza lekturę albo filozoficzny lub religijny punkt widzenia. Jestem za to oczywiście wdzięczna, bo wiem, że poza chęcią pomocy, ten ktoś pokazuje mi także ważną część swojego życia. Każdy wybiera sobie taką iluzję, jaka mu odpowiada, ta różnorodność bardziej mnie zachwyca niż martwi. Podczas pewnej rozmowy olśniło mnie jednak, że mnie akurat zależy na czymś zupełnie innym. Że nie potrzebuję nowych perspektyw, nowej duchowej drogi, nowych odpowiedzi na stare pytania. Wręcz przeciwnie. Pojawiły się we mnie bunt i silna potrzeba akceptacji mojej własnej dotychczasowej wizji świata i życia.

Nie obchodzi mnie, co to znaczy, że mam raka, czy jest jakiś sens w tym, że umrę wcześniej, nie szukam w tym znaku i podpowiedzi kosmosu. Krucha i nieśmiała potrzeba sprzed kilku miesięcy, by odkryć znaczenie choroby, słabnie, bo nie została i nie zostanie zaspokojona. Szukanie sensu w życiu zawsze wydawało mi się absurdalne i szkodliwe – bo odwraca od tego, co jest, bo prowadzi do stałego wyrzucania siebie ze świata „tu i teraz”, rodzi frustrację i smutek, gdy nie udaje nam się opisać jednym znaczeniem wszystkiego, czym jesteśmy i co robimy. Głód – moim zdaniem narzucony – „sensu w życiu” czy „sensu życia” wynaturza samo życie, narzuca presję, której trudno się oprzeć, która prowadzi do tworzenia na siłę wyjaśnień dla naszego życia i dla życia w ogóle. Zdanie „ życie nie ma sensu” nie ma dla mnie większego znaczenia niż zdanie „jednorożce nie istnieją”. W obu zdaniach nie ma też dla mnie nic tragicznego.

Przypomnę, że mój świat z wyboru jest bez Boga. Nie akceptuję dla siebie tej idei, po prostu mi się nie podoba (Mircea Eliade twierdzi w swoim dzienniku, że do Boga dochodzi się przez rozpacz, a to nie jest dla mnie naturalny stan umysłu; czasem myślę, że jestem po prostu zbyt pogodna na ideę Boga).

I jeśli szukałabym jakiejś teorii, to takiej, która pozwoli mi się wreszcie cieszyć tym, co jest tu i teraz. Zaakceptować to bez ucieczki w jakiekolwiek wyobrażenia, choćby w to, że istnieje życie po życiu. Chcę móc głośno przed samą sobą uznać z ulgą, że innego życia nie ma i nie będzie. I świetnie! Teorie, które zakładają jakieś „po” czy „przed”, odciągają mnie od tego, co jest. A właśnie to, co jest, chcę teraz wspierać, kontemplować, chcę się tym dziwić i cieszyć. Pragnę uznać, że to, czym żyję, jest realne. Nie potrzebuję niczego więcej.

Chciałabym po prostu odpocząć i porzucić filozoficzne wątpliwości także wobec czasu i przestrzeni. Uznać siebie i „pozory” – czyli świat fizyczny taki, jakim go widzimy. Cieszyć się cieniami w platońskiej jaskini, zapomnieć o Kantowskich noumenach. Nie interesuje mnie podszewka świata z wiersza Miłosza Sens, znacznie bardziej wolę część: „I nie ma nic na ziemi, prócz tej ziemi”. A może nawet bliższe są mi teraz sentymentalne wiersze Poświatowskiej (która też była śmiertelnie chora) o miłości; miłość jest zawsze konkretna.

Właśnie ta konkretność każdego wypełnionego po brzegi dnia nabiera niepokojącej dziwności w kontekście abstrakcyjnej wizji śmierci, niebycia, pustki. Coś złożonego z wielu namacalnych, maleńkich elementów wobec czegoś, co wydaje się wielkim niczym (aż czasem człowiek czuje się głupio i śmiesznie, tak sobie po prostu działając). To kontrast, który wyostrza kontury konkretu. To na nich wolę się skupić.

Sama natychmiast ganię siebie za ten pociąg do „ ignorancji”. Bo jak to? Przestać wszystko podważać, uciszyć pragnienie zrozumienia natury rzeczywistości, porzucić doszukiwanie się duchowych aspektów świata i życia czy może nawet skazać się na wieczne potępienie? Tylko że już jestem zmęczona. Mam dosyć. Chcę się po prostu cieszyć tym, co widzę, co słyszę, czego dotykam, co czuję. Powierzchnią świata. Uznać, że to jest proste i na moją miarę. Przestać myśleć „negatywnie” – skupiając się tylko na tym, czym nie jestem, czego nie chcę, nie akceptuję, w co nie wierzę. Czasem nawet czuję, jakbym musiała się bronić przed tym całym zbiorem duchowych opcji i drogowskazów, jakby te duchy naprawdę istniały, czyhając na mnie za rogiem, by udowodnić mi swoją realność. A może nawet jakbym musiała udowadniać, że moja niewiara nie czyni mnie gorszą, pustą, ślepą.

To, co jest, i tak budzi poczucie, że nigdy tego nie poznam, wieczne nienasycenie. Przyjemne i bolesne. Sam fakt istnienia jest wystarczająco odurzający. Chcę móc powiedzieć „nie wiem” i „wiem” z taką samą lekkością. Dla mnie to jest to samo. Mam już dosyć wyobrażeń, że to, co ważne i dobre, dopiero nadejdzie, życia projektami, w wiecznym niespełnieniu, nadzieją na przyszłość. Nie ma na co czekać. Życie dla mnie nie jest gdzie indziej, głębiej, dalej, wcześniej czy później. Wcale nie są ważne „tylko te dni, których jeszcze nie znamy” (słowa tej piosenki irytowały mnie, od kiedy je usłyszałam).

Gdy czytam interesującą książkę, gdy mam orgazm, gdy czuję przyjemność, patrząc na obrazy Hockneya, gdy jestem głodna i smakuje mi makaron z pesto, gdy cieszy mnie zapach frezji oraz śpiewanie polskich piosenek podczas sprzątania mieszkania – jestem już wystarczająco zelektryzowana swoim własnym istnieniem. Nie potrzebuję dodawać do tego żadnych tajemnic. Nie szukam już, ale jedynie badam siebie. I wiem, że wciąż nie zadałam sobie wszystkich pytań.

Nie chodzi też o opis świata w jakimś konkretnym języku – fizyki, chemii, biologii, filozofii czy psychologii. Chodzi o znalezienie swojego własnego języka, o rozwinięcie własnej bujności tworzenia, widzenia i interpretacji. Przy zachowaniu możliwości komunikacji z drugim człowiekiem i bez zbyt dużych oczekiwań co do wspólnej kosmologii. A może w ogóle nie chodzi o komunikację, lecz o doświadczanie?

Pragnę uznać siebie i świat. Uszanować to, co jest, i wyzwolić się z presji poszukiwań. Zmieniać, jeśli trzeba, ale tylko jeśli będę chciała. Zdaję sobie sprawę, jak wielka – i boleśnie mała – jest moja sprawczość. A jeśli nie będę chciała zmieniać nic, po prostu usiądę w fotelu i z fascynacją będę obserwować muchę na kawałku mandarynki, która powie mi o świecie nie więcej niż to, że widzę muchę na kawałku mandarynki.

Świat osoby chorej jest światem konkretu, obecności, ciała. Więcej energii kosztuje mnie ucieczka od tego w stworzone nie przeze mnie iluzje niż afirmacja tego, co po prostu jest. Wybieram więc to drugie. I to, że zawsze mogę zmienić zdanie.

Aneta Żukowska, Mięcho, Wydawnictwo Karakter.