Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Alternatywny kanon polskiej muzyki rozrywkowej (SONDA)

Artykuły /

Rozstrzygnięcie 12. Polskiego Topu Wszech Czasów nie przyniosło większych zaskoczeń. Pierwsza dziesiątka jasno wskazuje, że rząd dusz w dalszym ciągu należy do wykonawców klasycznego rocka z lat 80. To dobra okazja, aby porozmawiać o artystach niesłusznie pomijanych we wszelkiej maści rankingach. Poprosiliśmy wybrane dziennikarki i dziennikarzy muzycznych o pomoc w przygotowaniu alternatywnego kanonu polskiej muzyki rozrywkowej. 

Borys Dejnarowicz (Substance Only)

Borixon/Hardcorowa Komercja. Pop to obecnie – jak nigdy przedtem – głównie rap, ewentualnie urban pop z elementami nowego rapu. Wprawdzie znacząco zatytułowany album Nic naprawdę z maja 2003 roku znany jest nieco bardziej wnikliwym fanom polskiego hip-hopu, ale do jego kanonizacji jeszcze daleko. Ba, brakuje go nawet w oficjalnym streamingu, tytuł bywa tu i ówdzie pisany z literówką, niejasny wydaje się też status wydawnictwa – czy to właściwie solówka Borixona, czy efemeryczny projekt z jego udziałem? Tymczasem wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to od tej płyty należy w naszym kraju datować „newschool”, który aktualnie nadaje przecież ton większości przejawów krajowej „kultury młodzieżowej”. Co więcej, dzięki zaskakująco abstrakcyjnym podkładom Ośki (tu jako DJ 100 Karatów) i komediowo urojonym nawijkom gospodarza oraz kilkorga gości (pod względem lirycznym jest to zagubione ogniwo między imprezowym brutalizmem Dirty South a hiperrrealnym solipsyzmem trapu), materiału słucha się wciąż wybornie. Kiedy Borixon mówi dziś, że Hewra i Mobbyn jadą na jego patentach, to oczywiście jest w tym jakiś pierwiastek prowokacji. Ale kiedy w refrenie Właśnie HaKa Borixon prorokował to jest nasza przyszłość, mógł równie dobrze mieć na myśli kierunek rozwoju całego gatunku zwanego rapem.

Bartek Chaciński („Polityka”, Polifonia)

Deuter. Właściwie wszystko, co robił Paweł „Kelner” Rozwadowski, wymykało się w Polsce kanonom, choć często wyprzedzało epokę, pozostając zarazem w cieniu działalności współpracującego z Kelnerem Roberta Brylewskiego. I tak płyta 1987 (wydana w roku 1988 na kasecie i winylu), zagrana i nagrana w sposób garażowy, ma do dziś urok odkrycia. Utwór Nie ma ciszy w bloku to komórka macierzysta polskiego hip-hopu, która półamatorskim gestem pokazuje blokowy kierunek rozwoju zjawiska i potwierdza, że jego rodowód był w Polsce okołopunkowy. A jest jeszcze budzące dziś żywe skojarzenia My trwamy. Na płycie pojawiają się automaty perkusyjne, samplery, trudno tu nie wyczuć próby namacania kierunku, w jakim zmierzała nowa fala. To próba może czasem nieporadna, z ducha jarocińska, ale szczera, prosta i surowa. W masowym odbiorze raczej odrzucona, niekochana, no i pozostawiona bez reedycji.

Kuba Ambrożewski (Ambrocore)

No Limits. Okres przełomu lat 80. i 90. na polskiej scenie kojarzę między innymi jako powiew „profesjonalnej” muzyki dla dorosłych – śmiało atakującej zachodnie wzorce, może odrobinę marzącej o nawiązaniu do sukcesów Basi. Triumfy na listach święciło De Mono, Sopot wygrywała Lora Szafran, a Mietek Szcześniak wydawał się przyszłością polskiego popu – młode adult contemporary miało się w młodej III RP całkiem dobrze. W tych okolicznościach na scenie zjawiła się kolejna fala zespołów takich jak Tamerlane, dowodzone przez obecnego w mediach non stop Marka Sośnickiego, czy właśnie wieloosobowy kolektyw No Limits z Gdyni, z mastermindem w osobie Macieja Łyszkiewicza. No Limits w charakterystycznym dla trójmiejskich muzyków stylu mieszali ze sobą nowoczesny pop, jazz, funk, latino i wszystkie możliwe gatunki zmiecione z powierzchni polskiej ziemi przez pierwszy riff do Teksańskiego. Ale zanim to nastąpiło, mieli swoje pięć minut – wspomnijmy choćby o festiwalu w Sopocie A.D. 1991, gdzie zajawił się nimi sam Paul King z MTV, co zaprocentowało emisjami w najpopularniejszej muzycznej telewizji na świecie. Twórczość No Limits nie jest wprawdzie pozbawiona okazjonalnych min i mielizn, ale w swoich najlepszych momentach zespół szarżował po sophisti-popowym poletku z nieznanymi Polakom kompetencjami. Summer Love to polski Smooth Operator i niespełniony klasyk piosenki wakacyjnej. On the River zaczyna się jak fortepianowe ballady The Style Council, a potem wciąga melancholijnym nastrojem i lekko taneczną wibracją à la New Order. Latin-rockowe Primary z udziałem sekcji dętej i z harmoniami wokalistek przypomniało mi o wyzwolonym klimacie młodych hiszpańskich zespołów, które na początku lat 80. stanowiły fundament nurtu „La Movida Madrileña” (np. Esclarecidos). No Limits faktycznie nie mieli ograniczeń i atmosfera zupełnej swobody, która towarzyszy ich jak najbardziej komercyjnym próbom z początku lat 90., mówi wiele o tamtej epoce. Zasługują jednak na to, aby traktować ich jako coś więcej niż pożółkłą, zakurzoną pocztówkę z napisem „Sopot, sierpień 1991”.

Olga Drenda (Duchologia, „Tygodnik Powszechny”)

Blimp. Album Superpolen kupiłam jeszcze na kasecie i mam go do dziś. Kojarzy mi się z takim dziwnym momentem w muzyce, kiedy wychodziła jeszcze „Antena Krzyku” na papierze, do dystrybucji w Empikach trafiała kompletnie nieprzewidywalna sałatka płytowa, a nowe albumy wciąż wydawano na kasetach. Blimp grał postrocka, gatunek, który chyba średnio się u nas przyjął, może dlatego, że jest to taka umiarkowana muzyka, a wtedy były czasy mody na electroclash albo juwenaliowy poetycki punk. Blimp grał ciepło i czujnie, jak Kammerflimmer Kollektif, To Rococo Rot, wszystkie te grupy, które dzięki staraniom Gusstaff Records regularnie widywałam na scenie w klubie Re w Krakowie. Taka muzyka obrzeży miasta, monotonii obwodnic, końca osiedla z chaszczami, chwil „nicnierobienia”, z którymi kojarzą mi się wczesne lata dwutysięczne.

Piotr Szwed („Dwutygodnik”)

Kosmetyki Mrs. Pinki. To zespół, który nie tylko wyznaczał w Polsce standardy zimnej fali, ale robił to w stylu nieprawdopodobnie wyrazistym, elektryzując swoim niesamowitym show publiczność Festiwalu w Jarocinie i zwracając uwagę zagranicznych dziennikarzy i rodzimych filmowców. Nie wiem, co w tej kapeli jest najbardziej niezwykłe. Teksty piosenek – bardzo oszczędne, bezbłędne pod względem rytmu i przewrotności? Wściekłe, a po chwili rozleniwiająco-niepokojące klawiszowe motywy Igora Czerniawskiego? Obłędna, nieco plemienna rytmiczność utworów, za którą odpowiadała późniejsza gwiazda jednego z najpopularniejszych talk-shows w historii polski – Wojciech Jagielski? Wydaje mi się, że czymś absolutnie niepodrabianym były wokalne duety Dariusza i Katarzyny Kuldów, w których słychać frajdę rodzeństwa bawiącego się przekraczaniem granic stylistyk i konwencji, mieszających słodycz z goryczą, atmosferę zagrożenia z popową beztroską, szczerość z teatralnością. Czytając o historii grupy, widzimy, że w pewnym momencie doszło do poważnego konfliktu – czy iść w stronę dźwiękowej awangardy, czy może eleganckich piosenek? Żal, że muzycy nie znaleźli konsensusu, bo przecież najbardziej niesamowity utwór grupy – Ciągle w ruchu – jest właśnie czymś pomiędzy: utworem radykalnym, zadziwiającym, a jednocześnie hipnotyzująco przebojowym. 

Bartek Koziczyński („Teraz Rock”, Czwórka Polskie Radio)

Kobong. Wyobraźcie sobie muzykę będącą połączeniem thrashowych riffów, basowego groove (jakiego nie powstydziłby się Les Claypool) z crimsonowskim zakręceniem rytmicznym i gamą eksperymentów wokalnych: od śpiewu groźnego przez manierę reggae, formy niby–rapowe po zaśpiewy mogące kojarzyć się z pieśniami ludowymi. No właśnie, jest w tym jakaś wyróżniająca się na tle produkcji anglosaskich swojskość: specyficzny trans i patenty aranżacyjne (z kumkaniem żab na czele). Gdyby ktoś wyłuskał Kobonga z naszego zaścianka – śmiem twierdzić – album wszedłby do światowej klasyki i wywarłby wpływ na całe pokolenie twórców, zwłaszcza nu metalu. 

Łukasz Krajnik (Kulturalny Sampling, „Porcys”) 

Super Girl & Romantic Boys. Mimo że w pewnych niszowych kręgach funkcjonują jako zespół legendarny, nigdy nie odnieśli należnego, masowego sukcesu. Gdy klip do Spokoju stał się w 2003 szlagierem 4fun.tv, a samą piosenkę można było znaleźć na wszystkich możliwych kompilacjach twórczości „młodych, zdolnych”, wydawało się, że Super Dziewczyna i Romantyczne Chłopaki wprowadzą Polskę XXI wieku w złoty okres neosynthpopu. Tymczasem konflikt z wydawcą oraz perypetie personalne wewnątrz zespołu sprawiły, że SGRB wydali debiutancki album dopiero dziesięć lat później, kiedy większość słuchaczy już dawno zapomniała o istnieniu grupy. Naprawdę szkoda, że tak się stało, ponieważ Miłość z tamtych lat to znakomity longplay, który w innych okolicznościach mógłby zostać płytą kanoniczną. Wyobraźcie sobie, że te unikalne estetycznie piosenki trafiają do rodzimego głównego nurtu w roku 2003. Słodkie melodie w stylu new romantic nagrane i wykonywane w duchu punkowej filozofii „Do-It-Yourself” oraz sentymentalne historie miłosne, którym towarzyszyły barbarzyńskie syntezatory i siermiężne wokale, na pewno spowodowałyby opad szczęki. W dobie dominującej na krajowej scenie niezależnej retromanii należy pamiętać o rodzicach estetyki, bez których wielu waszych ulubionych artystów nie wrzuciłoby ani jednego pliku na Bandcampa. Wszystkich kręci duchologia oraz hipnagogia, więc nie zapominajmy, kto pierwszy przywiózł te skarby do Polski. 

Tekst jest częścią projektu „Po(p)land. Baza polskiej muzyki popularnej” realizowanego dzięki stypendium twórczemu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Mateusz Witkowski

(ur. 1989) – redaktor naczelny portalu Popmoderna.pl, stały współpracownik Gazeta.pl, „Czasu Kultury" i „Dwutygodnika”. Stypendysta MKiDN w roku 2018, stypendysta NCK w roku 2020. Interesuje się związkami między literaturą a popkulturą, brytyjską muzyką z lat 80. i 90. oraz włoskim futbolem. Autor facebookowego bloga Popland, współprowadzący Podcastexu, "Podcastu roku" w plebiscycie Influencers Live Awards 2022 i laureata nagrody Best Stream Awards 2023 w kategorii podcast "Kultura/popkultura". Wraz z Bartkiem Przybyszewskim napisał książkę "Polskie milenium" (W.A.B., 2023). Prowadzi zajęcia dotyczące muzyki popularnej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.