Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

AGENTKA ♀♀7 – ŚWIAT, KTÓRY NADEJDZIE

Artykuły /

Szacowni bondolodzy zgodnie odrzucają koncepcje, według których nowym Agentem Jej Królewskiej Mości mieliby być gej, czarnoskóry albo kobieta (a tym bardziej: ciemnoskóra lesbijka). Zapewne mają rację – James Bond na wieki wieków pozostanie białym heterykiem i mizoginistycznym uwodzicielem z licencją na zabijanie. Jednak globalne zamieszanie wokół koncepcji Jane Bond, które poprzez internet trafiło nawet do wieczornych wydań telewizyjnych wiadomości w tak egzotycznym kraju jak Polska, nie może pozostać niezauważone przez osoby odpowiedzialne za szpiegowski cykl wszech czasów.

Założę się o garść kłaków z kota Blofelda, że Barbara Broccoli i Michael B. Wilson czas po zmroku spędzają na nocnych producentów rozmowach. Jeśli ich biznesowe myślenie jest choćby w minimalnym stopniu pozbawione zachowawczości, to pojawienie się agentki Bond jest nieuniknione. Oczywiście w żadnym wypadku nie może być ona zmienniczką Jamesa, lecz naturalnym poszerzeniem uniwersum 007 – bohaterką siostrzanej serii filmów. Wszak zamiast mieć jedną franczyzę, lepiej mieć dwie! Tym bardziej, że Jason Bourne i konkurencyjna seria filmów, która z początkiem milenium wymusiła zmianę stylistyczną bondowskich filmów oraz wymianę Brosnana na Craiga, nie próżnują. Latem pojawi się nowy film o przygodach agenta walczącego ze spiskami i amnezją, po którym zapewne powstaną kolejne. Niewykluczone, że staną się fundamentem pod universum Ludluma, zaludnione także innymi bohaterami stworzonymi przez mistrza powieści global conspiracy thriller.

Jane Bond już sama w sobie wydaje się niezwykle intrygująca. Z jednej strony jest kobiecym wariantem agenta 007: elegancka, seksowna, wygadana i piekielnie skuteczna. Z drugiej strony bywa jego antytezą: tam gdzie James łamał kości, ona łamie serca, a zamiast walthera czy małej beretty, nosi beret na głowie i bazookę pod pachą.

Powrócić mogliby też wielcy bondowscy przeciwnicy. No, może nie wszyscy. Z pewnością nie rozerwany na strzępy Doktor Kananga, ale już Hugo Drax z Moonrakera po 40 latach samotnej odysei kosmicznej mógłby ponownie zawitać na Ziemię. Oczywiście tylko po to, by Jane – przeszkolona przez Lin Wai (w tej roli ponownie Michelle Yeoh) – mogła mu kilkoma kopniakami kung-fu zrobić z tyłka „Operację Piorun”. Wariantów jest całe mnóstwo. Dał nam przykład Marvel, jak w box office zwyciężać mamy!

Jak widać, seria Jane Bond staje się po prostu zwykłą biznesową koniecznością, choć wymagającą nie mniejszych nakładów finansowych niż filmy z Danielem Craigiem. Co prawda budżety ostatnich „bondziaków” sięgnęły ćwierci miliarda dolarów, ale nie jest tajemnicą, że połowę tych kwot finansuje się z product placement. Skoro James dla szmalu branży alkoholowej mógł zamienić Martini na Heinekena, to wyobraźmy sobie licytację o pozycję kultowego drinka Agentki ♀♀7. A która marka aut będzie jej ulubioną? Czy przez cały film będzie nosić ostatnią kolekcję Zienia? Nie ma co ukrywać: żeńskość Bond otwiera zupełnie nowe pola eksploatacji marketingowej, które dla Jamesa były po prostu nieosiągalne.

Universum Bonda mogłoby być, niczym współczesne Gwiezdne Wojny, franczyzą dającą co dwa lata dużą premierę – naprzemiennie filmy Jamesa i Jane, a w latach interludium „mniejsze” obrazy: o tym, co robi M, gdy nie siedzi za biurkiem; z kim sypia Monneypenny; jak mały Q dorasta, oglądając na YouTubie instruktażowe filmiki Adama Słodowego z cyklu „Zrób to sam”.

Uff, trochę chyba się zagalopowałem. Tak czy inaczej, ja na Jane Bond z chęcią bym się wybrał. Już sama krążąca w necie ikonografia z Gillian Anderson na tle gunbarrela to iście… zabójczy widok.