Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

A internet, wnusiu, nosiliśmy do domu wiadrami. O dorastaniu bez Sieci (Popteksty)

Artykuły /

Jesteśmy tym pokoleniem, którym jesteśmy przez internet. To było nasze doświadczenie formacyjne, granica oddzielająca nasz świat od świata rodziców: oni dorastali bez neta, my już z nim. Podstawowe interakcje społeczne lat mojego dorastania – pisanie na Gadu z trzema osobami naraz, kłócenie się z ludźmi na forum, rozwalanie kolegów z klasy na informatyce w Quake’a – parę lat wcześniej jeszcze w ogóle nie istniały. Sieć spadła na nas jak żywioł, wrosła w nas, zmieniła nas. Połączyła. Gdyby nie internet, nie poznałbym ludzi, którzy zachęcili mnie do studiowania w Krakowie i nie zakochałbym się w mojej narzeczonej. Jestem, nierozerwalnie, częścią kultury cyfrowej. I czuję się dziwnie myśląc, że zdołałem się nią stać, mimo że swobodny dostęp do netu uzyskałem dopiero w drugiej licealnej.

Zagubieni

Tym, co moim zdaniem wyróżnia życie na prowincji, jest brak dostępu. Jeśli masz pieniądze, odczuwasz to w mniejszym stopniu, ale nawet wtedy problem nie znika w pełni. Istnieją na świecie rzeczy, o których istnieniu wiesz, których chcesz, które mieszkańcy centrum mają zawsze na wyciągnięcie ręki – ale ty nie możesz po nie sięgnąć. Będąc uczniem gimnazjum, przeczytałem w jakimś piśmie artykuł o twórczości H. P. Lovecrafta i zapałałem gorącym pragnieniem przeczytania jego książek. Tylko co z tego? Nie było ich w żadnej z lokalnych bibliotek, nie dało się ich w okolicy kupić, nie znalazłem ich w katalogu wysyłkowej księgarni Świat Książki. Nie słyszał o nich nikt z moich znajomych. Internet już istniał, ale ja go nie miałem. A nawet gdybym miał, nie wiem, czy potrafiłbym go wykorzystać do zdobycia tych książek. Udało się dopiero w liceum, gdy „fizyczne egzemplarze” pożyczył mi poznany w Sieci znajomy z drugiego końca Polski.

Na pewno nie wszyscy przeżywali to w ten sam sposób – ile osób, tyle doświadczeń – ale mnie na Podlasiu przełomu wieków dostępu do kultury brakowało bardzo. Nawet nie kultury wysokiej, nie znałem jeszcze zresztą tego rozróżnienia – po prostu kultury. Pewnie, do wyjazdów za granicę też tęskniłem, ale one funkcjonowały raczej jak słodycze za grubą szybą sklepowej witryny. Jedni mogli sobie na nie pozwolić, inni nie. Nie miało się o to pretensji, to była normalna część życia. W Warszawie też przecież nie każdego było stać, żeby wakacje spędzać co rok na Bahamach. Brak dostępu do książek, filmów, gier czy wydarzeń bolał bardziej i dużo trudniej było go zrozumieć. Mieliśmy przecież biblioteki – dlaczego nie było w nich tego, co chciałem przeczytać? Mieliśmy kino – czemu je zamknięto? Mieliśmy scenę dla muzyków – dlaczego największą gwiazdą, jaka kiedykolwiek na niej zagrała, była Formacja Nieżywych Schabuff?

(Pojęcia takie jak „podziały klasowe” i „nierówności społeczne” miałem poznać dopiero dużo, dużo później).

Za komuny ponoć było lepiej. Nie wiem, czy to prawda, ale z tęsknotą za niedostępnymi dobrami może faktycznie było. W końcu trudno żałować, że czegoś nie masz, gdy nie mają tego wszyscy. Albo gdy nawet nie wiesz, że można mieć coś więcej. Dorastając, mój tata zazdrościł sąsiadom chyba tylko jedynego we wsi telewizora. Jako młody dorosły chciał mieć mieszkanie, samochód, może fajną wędkę. Ale my, dzieci lat 90.? Nam przecież obiecano wszystko. Przylepieni do telewizora, chłonęliśmy obrazy nieprzebranych cudów. Takie gry i zabawki mają w Ameryce, na takie imprezy chadza młodzież w Niemczech, tyle wspaniałych rozrywek i używek mają dorośli w Australii. To wszystko istnieje. Mógłbyś tego wszystkiego doświadczyć. Naprawdę wystarcza ci zwisanie z trzepaka pod blokiem?

Half-Life

Moje dorastanie bez internetu zaczęło się od dorastania bez komputera. Nie, przepraszam – od dorastania bez gier. Nic mnie przecież nie obchodziły możliwości edukacyjne czy twórcze, jakie dawała ponoć ta cała nowoczesna technologia. Chciałem grać. Wszyscy chcieli. We wczesnych najntisach było to jeszcze proste: wystarczył telewizor i kupiony od „Ruskich” Pegasus, żeby spędzać przed ekranem całe dnie. Pewnie, wciąż nie każdy mógł to zrobić, czy to z przyczyn finansowych, czy z racji poglądów rodziców – był choćby kolega z sąsiedniej wsi, który co weekend szedł do nas pieszo trzy kilometry przez pola, żeby trochę sobie pograć. (W końcu kazałem mu spadać, bo nawet nie silił się na udawanie, że na spotkaniu ze mną też mu choć trochę zależy). Ale Pegasus kosztował grosze. Problem zaczął się, gdy pojawiły się droższe konsole. Pierwsze PlayStation to już był towar luksusowy. PlayStation drugie równie dobrze mogło być ze złota. Gdy w gimnazjum zaprzyjaźniłem się z chłopakiem, który miał to cudo dzięki starszemu bratu za granicą, to mnie przyszło maszerować co weekend przez pola do sąsiedniej wsi.

Nie mając dostępu do kultury cyfrowej, szukaliśmy jej zastępników. Po tym, jak kompletnie oszalałem na punkcie poznanego u kolegi GTA III, zbudowałem w swoim pokoju miasto z pudełek po lekach oraz klocków i jeździłem po nim resorakami. Po tym, jak w lokalnej kafejce internetowej zakosztowałem przyjemności rozwalania botów w Quake’a, trawiony głodem doznań napisałem do tej gry fanfik, żeby choć na chwilę zanurzyć się znów w jej klimacie. (Nie wiedziałem wtedy, co to fanfik). Czekając na wuefie na dostęp do stołu pingpongowego, czytaliśmy z kumplami pisma o grach, wyobrażając sobie, jak genialnie byśmy się przy nich bawili. Omawialiśmy każdy strzęp informacji, każdy niewyraźny screen; wiele z nich do dziś mam przed oczami. Wciąż pamiętam fascynację i ekscytację, z jaką czytałem zapowiedź pełnej przekleństw, alkoholu i przemocy platformówki Conker’s Bad Fur Day. Wyszła w 2001, ale to nieważne. Na perfekcyjne gry, o których śniłem, będę czekał zawsze.

Nie tylko za technologią tęskniliśmy. Kiedyś w jednym z pism o fantastyce przeczytaliśmy z kumplami o RPG – jakichś dziwnych, tajemniczych grach, w które grało się nie na ekranie, a na żywo z ludźmi. Jest w nich ktoś nazywany Mistrzem Gry, kto prowadzi opowieść? Wymyśla się jakieś postacie, a potem się w nie wciela? Nie mogliśmy tego rozgryźć, ale strasznie nas to zafascynowało. Kilka razy nieskutecznie próbowaliśmy zagrać, nie wiedząc, że potrzebne są do tego podręczniki reguł oraz kostki. Gdybyśmy żyli w dużym mieście, ktoś miałby starszego brata, który wszystko by nam wyjaśnił. Mielibyśmy zloty fanów fantastyki. Nadal bylibyśmy dziwakami na samym dnie rówieśniczej hierarchii – lecz przynajmniej ze świadomością, że jest na naszą dziwność nazwa: geek. Mielibyśmy swoje stado. Ale na Podlasiu przełomu wieków nikt poza nami najwyraźniej o erpegach nie słyszał.

Mówi się często, że największym przekleństwem życia na prowincji jest brak perspektyw. To tylko część prawdy. Jest przekleństwo dużo gorsze, bo ukryte: brak wiedzy o dostępnych możliwościach. Gdy w liceum dałem się namówić na udział w paru olimpiadach przedmiotowych, poszedłem na nie praktycznie nieprzygotowany, traktując je jak przykry obowiązek – bo nie wiedziałem, że wygrana może mi dać zwolnienie z matury. Nauczyciele na pewno nas o tym poinformowali, tylko co z tego? Informacja się nie zapisała. Kiedy żyjesz na prowincji, rzeczy dzielą się na takie, które pasują do otaczającego cię świata i takie, które wydają się całkiem z kosmosu. W te drugie bardzo trudno jest uwierzyć. Słyszysz „praca” i myślisz „urzędnik”, „sklepikarz”, „policjant”, bo takie zawody mają tu dorośli. Programista? Tłumacz? Pracownik naukowy? Te zawody podobno też istnieją, ale nigdy nie spotkałeś osób je wykonujących i nie znasz nikogo, kto spotkał. No to po co uczyć się języków czy informatyki? Do czego mi się to może przydać w życiu, skoro życie składa się z pracy parę ulic dalej, obgadywania sąsiadów i wciąż tych samych kłótni z żoną?

(Nie macie pojęcia, jak internet otworzył tam świat. A i tak ciężko się wyrwać z myślowych kolein, znaleźć na siebie inny pomysł niż to, co wokoło. Grawitacja małych miasteczek jest potężna).

Matrix Rewolucje

Internet pojawił się w moim świecie najpierw pod postacią kafejki. Jednej, tyle na nasze miasteczko i okoliczne wsie w zupełności wystarczało. Pamiętam moje pierwsze zetknięcie z Siecią: po szkole poszliśmy całą bandą do pełnej komputerów piwnicy, ja zasiadłem przed ekranem, a koledzy, dla których zabrakło wolnych stanowisk, stanęli obok i zaczęli się wtrącać. Powiedzieli, żebym wszedł „na internet”, bo tam są różne fajne rzeczy, więc otworzyłem z powątpiewaniem przeglądarkę.

– Okej. No i co tu się robi?

– No… możesz wchodzić na różne stronki… Albo o, jest czat, kliknij w czat! Na czacie możesz podrywać dziewczyny…

Czat był jakimś dziwnym wirtualnym pokojem 2D, po którym chodziły rozpikselowane ludziki. Po podejściu do któregoś można było rozpocząć rozmowę. Pisałem jakieś brednie, które podyktowali koledzy, ludzie coś odpisywali, ale to wszystko było jakieś dziwne, nudne i niekomfortowe, więc w końcu kazałem wszystkim spadać. Po co mi jakiś net, kiedy mogę pograć w gry po LAN-ie? Czy nie do tego służą kafejki?

Nie dziwię się sobie, że w pierwszej chwili odpadłem od Sieci. I tak już żyliśmy wtedy w jakimś straszliwym zamęcie, i tak ledwie nadążaliśmy za tempem zmian. Wszystkie epoki działy się naraz. Po ulicach miasteczka koń ciągnął wóz pełen ziemniaków, orły na szkolnych godłach miały już doklejone korony z pozłotka, rodzice przewijali kasety wideo przed zwrotem do wypożyczalni, my karmiliśmy tamagotchi i strzelaliśmy do siebie w kafejce. Umiejętność błyskawicznego adaptowania się do zmian nagle stała się najważniejszym życiowym skillem. My nie znaliśmy innego świata, więc dawaliśmy jakoś radę utrzymywać się na powierzchni. Większość dorosłych utonęła. Na informatyce trzydziestoletni starcy uczyli nas, czym jest kursor myszki i przycisk „Start”. Na polskim czytaliśmy w podręczniku umoralniający felieton o tym, jak to nieuprzejmie jest odbierać telefon komórkowy, gdy jesteś ze znajomym na spacerze. 

Adaptowałem się do zmian. Quake po szkole. GTA w weekendy u kolegi. I ten cały internet… Właściciel kafejki w którymś momencie wprowadził „nocki”: zbierzcie się w dziesięciu i przyjdźcie na dwudziestą drugą, a dostaniecie pięć godzin przy kompach po mocno obniżonej cenie. Zbieraliśmy się i szliśmy. Szalona młodość, no nie? Z początku głównie graliśmy, ale po paru „nockach”, gdy wciąż te same gry już nam się trochę przejadły, zaczęliśmy z wolna myszkować po necie. Odkryłem, że to dziwne, nowe coś pozwala oglądać śmieszne filmiki, czytać o dinozaurach i śledzić newsy ze świata Harry’ego Pottera. Podobno były tam też „gołe baby”, ale w kafejce akurat poblokowane. Nikt nas nie uczył, jak się poruszać po tym nowym świecie, więc działaliśmy na ślepo. Szukaliśmy, każdy gdzie indziej, swojego miejsca w internecie. Koledzy śledzili piłkarskie nowinki i czatowali z dziewczynami. Ja czytałem fanfiki i dyskusje na forach potterowych, szukałem kodów do gier, snułem się po pełnych migoczących gifów stronach z humorem. Założyłem skrzynkę e-mailową. Jeszcze o tym nie wiedziałem, ale wszystko zmieniło się na zawsze.

Alone in the Dark

Pierwszego komputera doczekałem się jakoś w połowie gimnazjum – i przez parę miesięcy czułem się jak król życia. Ale to były już wczesne lata dwutysięczne i komputer bez neta, który jeszcze chwilę temu czynił cię częścią kultury cyfrowej, teraz nagle cię z niej wykluczał. Gdzieś tam ludzie ciupali wspólnie w sieciowe strzelanki, a ja biegałem sam po multiplayerowych levelach Aliens vs. Predator 2, marząc o tym, żeby móc z kimś zagrać. Kafejka zbankrutowała. O ile wcześniej dostęp do cyfrowego świata blokował głównie brak pieniędzy, teraz nagle problemem okazała się sama prowincjonalność miejsca, w którym żyłem. Opcja podpięcia się do radiowego internetu była, ale do naszej wioski sygnał nie docierał. Neostrada miała nadejść dopiero za parę lat. Byłem odcięty.

(Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale wraz z rozpowszechnieniem się w naszych stronach komputerów niepostrzeżenie zmienił się ich sposób oddziaływania na ludzi. Dopóki stanowiły rzadkość, były pretekstem do spotkań – płytkich, zorientowanych raczej na gapienie się w ekran niż rozmowy, ale jednak spotkań. Teraz, gdy mieli je prawie wszyscy, pogłębiały samotność).

Nie mając dostępu, szukałem zastępników. Internet przybywał do domu na płytkach, pożyczanych od kolegów i zawsze wypełnionych kompletnym chaosem. W jednym folderze klip audio z trzema słowami do ojca prowadzącego, filmik z małpą pijącą własny mocz i flashowa gierka ze strzelaniem do chcących cię zgwałcić zboczeńców. Kopiowało się to wszystko jak leci na dysk i przeglądało w kółko, bo nic lepszego nie było. Filmik kruszynka.avi z podskakującą otyłą kobietą. Nagranie z koncertu Alizée, na którym skąpo ubrana piosenkarka śpiewa, że jest lolitką. Nie było żadnej wolności wyboru, żadnej nieograniczonej swobody cyberprzestrzeni: twój internet składał się z tego, co gdzieś, kiedyś, jakiemuś szczęściarzowi z dostępem do Sieci oraz nagrywarką do płyt wydało się godne uwagi. Na tej samej zasadzie docierały filmy i gry. U progu tej nowej, wspaniałej epoki, w której naprawdę można było mieć na kompie praktycznie wszystko, na prowincji miało się to, co ogół znajomych uznał za fajne. Komedie kung-fu. Managery piłkarskie. Blair Witch Project 2.

Na internet chodziło się na prowincji do znajomych. Albo jeszcze lepiej – do znajomych rodziców, bo koledzy z klasy na ogół sami woleli pograć niż udostępniać swój sprzęt wykluczonym cyfrowo. Państwo C. mieli stałe łącze, więc nagle wizyty u nich stały się najbardziej wyczekiwanym punktem mojego tygodnia. Pan C. sam złapał sieciowego bakcyla: nie tylko miał szuflady pełne ściąganych na potęgę filmów, ale ponoć wstawał po kryjomu w środku nocy, żeby, nie budząc żony, ruszyć wraz ze współgraczami w Tibię na zaplanowany co do minuty rajd na siedzibę potwora. Może dlatego zgodził się w którymś momencie, żebym korzystał czasem z ich komputera, gdy oni na parę godzin gdzieś wychodzą. Przygotowywałem się do tych sesji jak do wypraw po skarby. Spisywałem na kartce, jakie stronki z potterowymi newsami chcę sprawdzić, do których wciąż powstających fanfików zajrzeć (może pojawił się kolejny rozdział?!) i w które gierki online pograć. Siadałem przed ekranem i wsiąkałem kompletnie. Dopiero gdy w zamku zgrzytały klucze, obwieszczając powrót gospodarzy, nagrywałem pospiesznie wszystkie ściągnięte z neta obrazki, filmiki i teksty na płytkę (ugh, tamte zdrobnienia!) i wracałem do domu z kolejną porcją internetu w kieszeni. Musiała mi wystarczyć aż do następnego razu.

To niesamowite, jak nawet przy tak znikomym dostępie do internetu czułem się lepszy od tych, którzy w ogóle go nie mieli. Przyjechałem kiedyś na wakacje do kuzynostwa mieszkającego tuż przy granicy z Białorusią. W ich domu szczytem technologii była wieża stereo; Sieci nie miał chyba nikt w promieniu parunastu kilometrów. Nigdy nie zapomnę politowania, z jakim tamtego lata słuchałem kuzynów raczących mnie przebrzmiałymi memami o Chucku Norrisie. (Nie wiedzieliśmy wtedy, co to memy). U nas te dowcipy wyszły z mody już chyba z rok temu, opowiadały je sobie już tylko szczyle z podstawówki. Jak ci ludzie mogli być aż tak zacofani? Ja byłem na bieżąco, ja trzymałem rękę na pulsie kultury. Oni? Zabita dechami prowincja.

The Social Network

Internet dotarł do nas na dobre w drugiej połowie lat dwutysięcznych. Pojawienie się w wiosce ekip wkopujących kable pod Neostradę było jak przybycie okrętu z prowiantem do zagubionej wśród lodów Grenlandii osady. Nieważne, że działało to wszystko dość kiepsko, nieważne, że prędkość przesyłu danych pozostawiała bardzo wiele do życzenia. Znów miałem łączność ze światem.

Było to o tyle istotne, że internet nie był już dla mnie wtedy tylko skrzynią pełną cyfrowych zabawek. W internecie byli ludzie. Już od wielu miesięcy moje sesje internetowe przy komputerze państwa C. polegały głównie na śledzeniu jednego konkretnego potterowego forum. Sam wypowiadałem się tam rzadko, ale z wielką uwagą śledziłem dyskusje, ucząc się rozpoznawać po nickach i avatarach konkretne osoby. Aha, ten facet lubi dyskusje o polityce i ohydne dowcipy. O, ta dziewczyna ma cenne rady dla autorów fanfików. Hm, ten wesołek chyba mnie lubi? Komputer z maszyny alienującej znowu stał się jednoczącą. W prawdziwym życiu czułem się wtedy ogromnie samotny, ale w Sieci miałem znajomych, a z czasem – przyjaciół. Zaczęły się długie nocne rozmowy na Gadu, zażarte dyskusje światopoglądowe, przebąkiwania, że może warto spotkać się na żywo. Któregoś razu przyprawiłem rodziców o zawał serca, oznajmiając, że chcę pojechać na drugi koniec Polski, żeby spędzić parę dni z ludźmi poznanymi w internecie. Do dziś trochę nie rozumiem, czemu się zgodzili. Ale pojechałem – i mój świat nagle przestał kończyć się na Podlasiu.

(Mam wrażenie, że to chyba w tamtym okresie łączność między pokoleniami zerwała się ostatecznie. Z każdym dniem rodzice i my żyliśmy w coraz mniej podobnych rzeczywistościach, naszą codzienność budowały całkiem inne doświadczenia. „Czemu ty wiecznie siedzisz przed tym komputerem?” – pytali dorośli, niby gniewni, ale tak naprawdę chyba przestraszeni. Wciąż z nimi mieszkając, nieruchomi przed ekranami, gdzieś im uciekliśmy).

Staraliśmy się nadążyć za tempem zmian. Zastanowiliście się kiedyś, ile zupełnie nowych, nieistniejących jeszcze dekadę wcześniej umiejętności komunikacyjno-poznawczych opanowaliśmy całkiem sami w parę lat? Używanie emotikonek. Rozumienie i stosowanie SMS-owych skrótów. Wiedza, jak znaleźć w Google to, czego szukasz. Netykieta. Skill rozmawiania na Gadu z trzema, czterema, pięcioma osobami naraz – bez mylenia czy gubienia wątków. Toczenie rozmów o najważniejszych sprawach z nagłymi przerwami (zw, brb). Interpretowanie uporczywego milczenia rozmówcy. (Obraził się? Śpi?). Nawet błędy w komunikacji były całkiem nowe. X faktycznie jest smutny – czy wcisnął mu się niewłaściwy nawias po dwukropku? To zdanie, w którym jest więcej literówek niż liter na właściwych miejscach – czy jeśli spojrzę na klawiaturę, zdołam zgadnąć, co Y chciała powiedzieć? Ta odpowiedź niepasująca do mojego pytania – czy Z pomylił okienka na Gadu, czy to ja nie zrozumiałem żartu?

Z ludzi mówiących stawaliśmy się z wolna, ja i moi znajomi, ludźmi piszącymi. Nie wypowiadając ani słowa, nawiązywaliśmy i pogłębialiśmy przyjaźnie. Teraz internet poszedł, zdaje się, w stronę obrazów (nie wiem, jestem stary), ale nam ta tekstowość chyba została. Do dziś wolę wysłać SMS-a niż zadzwonić. Moją narzeczoną najpierw spotkałem na żywo, ale zakochałem się w niej podczas długich pisemnych rozmów na Messengerze. Słowa mówione są trudne, gubią się, plączą. Tekst to mój język, to mój naturalny sposób komunikacji. Nie może być inaczej. Jestem dzieckiem Neo.

Futurama

I to już w zasadzie tyle. Koniec tej, bardzo subiektywnej, opowieści. Mógłbym oczywiście ciągnąć ją dalej, ale nie miałoby to sensu. To, co później, to już nie moja historia. Żadna z kolejnych przemian kultury cyfrowej – internet w komórkach, początek ery Facebooka, nadejście smartfonów – nie dotknęła mnie już tak mocno. Przystosowałem się do nich, ale nie były dla mnie formacyjne. Nie mogły być. Ten czas minął. Wyjechałem na studia, dorosłem i, jak na trzydziestoletniego starca przystało, przestałem nadążać za tempem zmian. Snapchat i Instastory – dla mojej siostry codzienność – to już dla mnie czarna magia.

Świat poszedł do przodu. Dziś brak dostępu do internetu, zwłaszcza dla osób młodych, to już w Polsce raczej rzadkość.  Nawet w domu mojej mieszkającej na kompletnym zadupiu cioci, gdzie zasięg komórkowy gubi się co chwila, net jest. Kuzynów, którzy przed laty cytowali mi przestarzałe memy o Chucku Norrisie, mam teraz w znajomych na fejsie. Biblioteka, w której jako nastolatek nie mogłem znaleźć książek Lovecrafta, organizuje dziś w ramach walki z wykluczeniem cyfrowym kursy komputerowe dla seniorów. Zmieniło się wszystko.

Ale tym, co wyróżnia życie na prowincji, jest brak dostępu. Myślę, że to rzecz ponadczasowa. Myślę, że wnuki wnuków moich kolegów z gimnazjum będą siedzieć z butelkami nanopiwa w latającym Fordzie, przesyłając sobie na wszczepki domózgowe śmieszne klipy 7D – i marząc o wypadzie do Warszawy, gdzie na imprezach ludzie używają hipertransfuzera, żeby zamieniać się wspomnieniami i ciałami. Bo w braku dostępu nie chodzi przecież o technologię, nie chodzi o forsę. To boli głębiej. Chodzi o doświadczenia, które mają wszyscy, ale których ty akurat mieć nie możesz, bo przyszło ci urodzić się w tej beznadziejnej dziurze. Doświadczenia, których brak wyróżnia cię na minus, czyni cię gorszym, naznacza cię w oczach świata jako zahukanego prostaka z prowincji. Doświadczenia, których brak będziesz potem ukrywać, żeby fajni ludzie z miasta przyjęli cię do swojego stada. Doświadczenia, za którymi kiedyś stąd wyjedziesz.

Projekt jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

Przemysław Zańko

(ur. 1989) – chłop z Mazur, obecnie inteligent w Warszawie. Publikuje opowiadania, recenzuje, bloguje. Interesuje się science fiction, nauką, grami, dziwnymi książkami i zdrowiem psychicznym. Skończył z polonistyką. Strona autorska: www.zanko.pl