Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

200 najlepszych płyt lat 80. według Pitchforka – komentarz

Artykuły /

Pierwsza lista najlepszych albumów lat 80., opublikowana przez Pitchfork w 2002 roku, miała udowodnić nam, że „pośród smooth-jazzu Kenny’ego G, bezbarwnego soulu Hall & Oates i hair-rocka Warrant wydarzyła się dźwiękowa rewolucja”. Sugerowano w ten sposób, że to, co w muzyce tej dekady było najlepsze, wydarzyło się trochę w poprzek (i pomimo) najpopularniejszych trendów. Na nowej liście, tym razem dwustu płyt, również brak Kenny’ego G, Hall & Oates i Warrant, widać natomiast zupełnie inne spojrzenie na dekadę.

Stare zestawienie pochodzi z czasów, kiedy serwis był jeszcze niszowym źródłem wiedzy o muzyce niezależnej. Dlatego dominuje na niej wczesny amerykański indie rock, hardcore, brytyjski post-punk i okolice. Możliwe, że to dzięki niemu sięgnąłem po płyty The Fall, The Replacements i Dinosaur Jr. i wbiłem sobie do głowy, że Sonic Youth i Pixies to niezwykle ważne zespoły w historii rocka (pamiętam, jak w pierwszej klasie liceum przekonywałem kolegę, że Doolittle to najlepsza gitarowa płyta w dziejach). Ale to ranking, który nie przystaje do dzisiejszego profilu Pitchforka, od lat dbającego o większe zróżnicowanie gatunkowe oraz o kwestie rasowej i płciowej reprezentacji.

Potrzeba przewietrzenia starego kanonu muzyki rozrywkowej – choć, o ironio, nowa lista bardziej niż poprzednia przypomina setkę zmurszałego „Rolling Stone’a” opublikowaną w 1989 – i odejścia od prymatu białych mężczyzn i rocka jest tu zdecydowanie widoczna, ale ja widzę też coś innego – milenialską zmianę warty w krytyce muzycznej. Jako stuprocentowy milenials (rocznik 87 mieści się we wszelkich, mocno się od siebie różniących widełkach definiujących tę generację) muszę przyznać, że zdarzało mi się z aprobatą kiwać głową, widząc tu albumy, które samemu odkrywałem po dwudziestce, a których starsi o dekadę czy dwie muzyczni dziennikarze raczej nie polecali.

Jest tu majstersztyk R&B, czyli Straight from the Heart Patrice Rushen ze wspaniałym singlem Forget Me Nots wykorzystanym później w numerze promującym Facetów w czerni. Jest Rapture Anity Baker, arcydzieło soulu w wydaniu adult contemporary. Jest The Glow of Love „włoskiego Chic”, czyli The Change. Są popowe arcydzieła Scritti Politti i Prefab Sprout, house’owa klasyka Mr. Fingers, wymuskane produkcyjnie płyty tytanów soft rocka – Steely Dan i Fleetwood Mac. Janet Jackson i Sade mają po jednej płycie w pierwszej dziesiątce i po jednej niedaleko dalej. To wszystko genialna i oczywiście szeroko znana muzyka. Nikt mnie nie zachęcał do jej słuchania, kiedy byłem licealistą.

Niby zatem niewiele z takiej listy nowego wynika, ale jest jednak coś satysfakcjonującego w tym, że Diamond Life wspomnianej Sade umieszczono obok, a nawet wyżej niż klasyki The Smiths i Joy Division. Zespół, który jeszcze w latach zerowych traktowany był pobłażliwie, albo wzgardzany jako twórca muzaku dla klasy średniej, tak naprawdę wytyczał nowe ścieżki dla soulu, a wpływ jego muzyki jest wszechobecny w dzisiejszym R&B – od Keleli po Amber Mark, która scoverowała Love Is Stronger Than Pride na tegorocznej EP-ce.

Jako typowy milenials kocham muzyczne lata 80. Fascynują mnie jako czas niezwykłych popowo-eksperymentalnych mezaliansów, dzięki którym na jednej płycie mogli wystąpić Lionel Richie i psychodeliczno-postpunkowy bard Robyn Hitchcock (ciekawym spieszę wyjaśnić, że chodzi o The Flat Earth Thomasa Dolby’ego). Czas, kiedy rock się wykorzenił i zaczął przyjmować nowe formy – czy to z inspiracji Joy Division, czy Van Halen i kiedy bardzo dziwne piosenki trafiały na listy przebojów.

Proponuję więc listę kilku wspaniałych i bardzo „ejtisowych” albumów, których w nowym rankingu Pitchforka nie ma.

 

The Human League – Dare (1981)

Dare znają wszyscy, ale muszę wspomnieć o tym albumie, bo był jedynym, którego brak na liście mnie zaskoczył. Synth-pop to rodzaj muzyki, który z latami 80. kojarzy się najmocniej, a ta płyta to najbardziej wzorcowy synthpopowy longplay, jaki przychodzi mi do głowy. Światowy hit zakończony jednym z singli wszech czasów, ale nagrany w bólach przy ogromnym udziale jednego z superproducentów epoki, Martina Rushenta, praktycznie po rozpadzie pierwszej, bardziej industrialowo-eksperymentalnej wersji zespołu.

Japan – Tin Drum (1981)

Stale zapędzam się w rozmowach ze znajomymi, zakładając, że znają ten album. Możliwe, że jest po prostu za mało popularny. Grupa młodych chłopców, którzy jeszcze chwilę wcześniej grali inspirowanego New York Dolls rocka, wspina się tu na szczyty swoich możliwości. Tin Drum to zmanierowany, ale fascynujący art-pop, który zgrabnie wpasowuje się między wydane rok wcześniej Remain in Light Talking Heads, a mające ukazać się rok później eksperymentalne The Dreaming Kate Bush. Dziwaczny i zupełnie nieprzebojowy singiel Ghosts dotarł do piątego miejsca brytyjskiej listy przebojów.

Thomas Dolby – The Golden Age of Wireless (1982)

Wzięty producent, muzyk sesyjny, klawiszowiec o imidżu szalonego naukowca prezentuje zestaw nowofalowo-progresywnych piosenek zainspirowanych historią i technologią. To dużo przystępniejsza płyta niż sugerowałby ten opis.

Simple Minds – New Gold Dream (81–82–83–84) (1982)

Jest duża szansa, że natknięcie się kiedyś na kogoś, kto będzie was przekonywał, że Simple Minds „to był serio dobry zespół!”. Na tym albumie był najlepszy – po serii wściekle eksperymentalnych postpunkowych płyt (mało który z zespołów tamtych czasów dorównywał im ambicjami związanymi z rozwalaniem tradycyjnych rockowych schematów), ale przed Don’t You Forget About Me i fazą stadionową. New Gold Dream to bardzo europejski, mocno kanciasty i zupełnie wymuskany pop – tak mogliby grać Roxy Music, gdyby powstali dekadę później.

China Crisis – Flaunt the Imperfection (1985)

Kolejny z tych brytyjskich zespołów grających nachalnie artystowski synth-pop, tyle że ten składał się tak naprawdę z fanów amerykańskiego soft rocka. Z Walterem Beckerem ze Steely Dan nagrali płytę właśnie w takim duchu – pełną klawiszowych aranżacji z epoki, a zarazem ciepłą, organiczną, z miękkimi, jazzującymi melodiami. To tacy trochę półtajni klasycy lat 80. Mam nadzieję, że doczekają się pomników.

*

Lata 80. to też prawdopodobnie najlepszy okres polskiej muzyki rozrywkowej. Odsądzana od czci i wiary, została w pełni doceniona dopiero przez ludzi, którzy w tamtej dekadzie mieli co najwyżej kilka lat. Oto trzy płyty, które dowodzą, że krajowi wykonawcy pop byli wówczas w świetnej formie:

 

Papa Dance – Poniżej krytyki (1986)

Album-kość niezgody. Nienawidzący lat 80. polscy krytycy do dziś wyśmiewają marionetkowy boysband, natomiast piosenek autorstwa Sławomira Wesołowskiego i Mariusza Zabrodzkiego (ze słowami doborowych etatowych polskich tekściarzy epoki ukrywających się za pseudonimami) słucha się jak składanki the best of. Więcej napisałem o nim TU.

Ewa Bem – I co z tego masz? (1986)

Wielki album, który nigdy nie doczekał się należytego uznania, nie wspominając o reedycji. Nasza gwiazda jazzowej wokalistyki, z towarzyszeniem równie jazzowych muzyków, wykonuje ekscentryczne, a przy tym niesamowicie chwytliwe piosenki skomponowane przez Winicjusza Chrósta, znanego (jeśli już komuś znanego) głównie jako sideman i realizator nagrań. Słynny utwór tytułowy to tylko wierzchołek góry lodowej.

https://www.youtube.com/watch?v=58yKwcQjpUs

Bajm – Nagie skały (1988)

To ta „dobra płyta Bajmu”. Zebrał się tutaj niezwykły skład – jest i Franz Dreadhunter, grający wcześniej w zespołach punkowych i nowofalowych, i Konstanty Joriadis, Zelig polskiej muzyki pojawiający się zarówno w Papa Dance, jak i w Maanamie czy Wilkach. Zamiast patetycznego rocka, znajdziecie tutaj synthpopowe i nowofalowe piosenki z powalającymi refrenami i eteryczne klawiszowe ballady.