Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ṯalāṯa: Opowieść o oliwkach

Artykuły /

Libańskie lato bywa naprawdę nieznośne. Sierpień w Trypolisie ma zapach rozgrzanego pyłu, dojrzałych winogron i gnijących odpadków. Przeciągający się w nieskończoność kryzys śmieciowy spowodował, że medina każdego tygodnia zapełniała się brudnymi opakowaniami, rozbitymi butelkami i cuchnącymi resztkami. Urok wspaniałych mameluckich zabytków pryska gdzieś pomiędzy rozszarpanym workiem po cemencie a stosem nadpsutych rybich głów. W powietrzu unosi się frustracja zmęczonych mieszkańców. Każdy, kto latem pojawia się w tym mieście, czuje podobną irytację. 

Kiedy w sierpniowy wieczór szukałem schronienia przed nieubłaganą spiekotą rozgrzanych kamieni i asfaltowych ulic, trafiłem w okolice czegoś, co według mapy miało być rzeką albo niewielkim strumieniem. Tuż za meczetem al-Bertasi dojrzałem głęboki, betonowy kanał, przez który – oprócz mętnej wody w kolorze ciemnej zieleni – leniwie przepływała nieskończona ilość plastikowych odpadów. Ten smutny widok zniszczonego przez wojnę miasta, które dziś umiera w skutek nieodpowiedzialnej polityki komunalnej, utwierdził mnie w przekonaniu, że naprawdę muszę odpocząć. 

Upragnioną oazę miało stanowić oddalone o około pięćdziesiąt kilometrów maronickie miasteczko Baszarri. Zakurzone busy odjeżdżają z placu an-Nour, w którego centrum ustawiono olbrzymi napis „Allah”, będący symbolem sunnickiego charakteru okolicy. Po prawie dwugodzinnej podróży w stronę gór Liban i dwóch nieudolnych pogawędkach w łamanej arabszczyźnie dotarłem na miejsce. Baszarri wiło się wokół zbocza. Z jednej strony linia zabudowań urywała się nagle, natrafiając na pionową ścianę Wadi Kadisza, gdzie przed wiekami ukrywała się chrześcijańska wspólnota, z drugiej strony budynki pięły się coraz wyżej po kamienistym stoku. Zatrzymałem się w małym pensjonacie, który prowadziła urocza Antoinette, nazywana przez przyjaciół i gości Umm – matką. To określenie nie było przypadkowe, bo matkowanie wychodziło tej energicznej kobiecie naprawdę doskonale. Każdego dnia pobytu należało zdać dokładną relację z miejsc, które się odwiedziło i z potencjalnych trudności, jakie się napotkało. Po codziennych zwierzeniach przychodził czas na najważniejszy dla Antoinette moment – odpowiedź na pytanie, co też dziś przyrządziła. Ten impuls uruchamiał niekończący się potok słów, który nad parującymi garnkami wylewał się z ust mamy. Niezależnie jednak, czy na obiad były pieczone warzywa z ogrodu sąsiada, czy pachnący ziołami i chlebem fattoush, zapełnionemu po brzegi talerzowi nieodmiennie towarzyszyła miseczka marynowanych oliwek wyławianych z olbrzymiego słoja. Zawsze zjadałem je ze smakiem, co skutkowało sutą dokładką. Którejś soboty, po całym dniu męczącej wędrówki w pełnym słońcu, straciłem ochotę na słony smak oliwek. Nigdy nie zapomnę zawiedzionej miny mamy, kiedy odnoszę nietkniętą miseczkę przygotowanych przez nią przysmaków.

Dużo później przyszło mi zrozumieć, jak ogromny błąd wówczas popełniłem. Jądro tego problemu tkwiło w samym środku pachnącego solą i przyprawami, eliptycznego i delikatnie pomarszczonego plonu prastarych drzew porastających ziemię asz-Szamu. Oliwka określana bywa dumnym mianem malak as-sufra, czyli król stołu. Bez jej przyjemnie wytrawnego, lekko gorzkiego smaku nie może się bowiem obejść żaden posiłek. Kluczowy dla idealnego zbalansowania wszystkich subtelności jest ponoć moment zerwania. Pod koniec października temperatura w Lewancie zauważalnie spada, co zwiastuje rozpoczęcie okresu zbiorów. Żeby owoce były odpowiednio jędrne i pełne smaku, należy wyczekiwać obfitego deszczu. Dopiero wówczas można planować zbiory. Sam ich przebieg wydaje się dość brutalny – pod wiekowymi drzewami rozkłada się kolorowe plandeki, a następnie powykręcane gałęzie młóci się kijem do momentu, aż nie oddadzą wszystkich owoców minionego lata. Wówczas przychodzi czas na prawdziwą sztukę, czyli proces konserwacji. Jest on dziwacznie zawiły i dla każdej rodziny stanowi zbiór przekazywanych przez pokolenia, mniej lub bardziej zadziwiających arkanów kulinarnego rzemiosła. Operacja przetwórcza składa się z wielu mozolnych czynności, w których najdrobniejszy szczegół odgrywa niebagatelną rolę. Miejsce suszenia, proporcja soli, a nawet rodzaj słojów to sprawy zupełnie nietrywialne. Oliwki mogą być konserwowane w postaci czystej, częściej jednak marynuje się je z rozmaitymi przyprawami, w towarzystwie cytryn czy pomarańczy. Przygotowanie przetworów upływa w akompaniamencie dyskusji o oliwkowych subtelnościach. 

Drzewko oliwne w Wadi Kadisza, Liban, 2019, fot. Filip Ryba

Anthony Shadid, opowiadając o rozlicznych radach, jakie otrzymał od mieszkańców miasteczka Mardż Ujun, pisze: Za trzy tygodnie może za miesiąc – powiedział z przekonaniem. – Gdybyś je rozgniótł, byłyby za dziesięć dni, ale ty je pokroiłeś. […] Musisz poczekać co najmniej dwa miesiące. […] Co najmniej. Co najmniej dwa miesiące. W innym fragmencie Shadid zwierza się czytelnikowi z lekcji, którą odebrał od niejakiego Szibila: Sztuka konserwowania oliwek w soli, w którą mnie wprowadzał, była dla mnie skrzyżowaniem fizyki nuklearnej z mistyką sufizmu. Sama tajemnica tej procedury nasuwała kolejne pytania, a on udzielał coraz mniej zrozumiałych odpowiedzi. W każdej lewantyńskiej oliwce skrywa się sekret będący ważnym aspektem kulturowej tradycji regionu.

Nie tylko owoce odgrywają w tym spektaklu istotną rolę. Obok nich pojawiają się same drzewa. Kiedy spojrzysz na pień wiekowej oliwki, zobaczysz fascynujący splot tkanek tworzący niepowtarzalny, meandryczny wzór. Te pradawne drzewa to w bliskowschodnich oczach żywe świadectwa przeszłości. W sękach i konarach zapisane zostały historie i genealogie. Lokalnej historii nie tworzą fakty, które wydają się tu zbędnym majakiem przeszłości. To opowieść stanowi o czasach minionych, to w opowieści zawierają się dzieje znaczące. Patrząc na fantazyjne wzory rosnących w asz-Szamie oliwek, mieszkańcy widzą ślady przeszłości, których nie zdołały zniszczyć wojny i roszady na najwyższych szczeblach władzy. Shadid pisze: Myślałem o córce, która miała wkrótce przyjechać. […] Oczami duszy widziałem Lailę, już dorosłą, koło tych drzew, powtarzającą arabskie słowa, których ją kiedyś nauczę i które przeniosą ją w świat Isbera, gdzie przez Mardż Ujun, przez kraj, niegdyś nasz, płynie rzeka Litania. Autor tych słów zginął w 2012 roku, podczas próby ucieczki z owładniętej wojną Syrii. Jego prochy rozsypano w przydomowym ogrodzie, gdzie koło kamiennej rezydencji nieopodal An-Nabatijji wciąż rosną oliwne drzewa, w których skrywa się opowieść o rodzinie Shadidów.

Jeśli w kulturze Libanu czy Syrii oliwki stanowią materializację klanowych czy plemiennych sag, to dla Palestyńczyków ich rola wydaje się jeszcze bardziej doniosła. Świadczy o tym zjawisko zwane wojnami oliwkowymi. Zacznijmy jednak tę opowieść od początku. Na obszarze Zachodniego Brzegu uprawa oliwek stanowi główne źródło dochodu dla ponad 100 tysięcy rodzin. Gaje oliwne pozwalają na utrzymanie znośnego statusu materialnego w regionie, gdzie większość mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa. Tutaj te niezwykłe rośliny stały się zarówno znakiem pokojowej drogi do autonomii, jak i symbolem brutalnej przemocy ze strony osadników i państwa Izrael. Wiekowe gaje są niszczone czy to ze względu na decyzje administracyjne, czy agresję lokalnych przesiedleńców. Ta destrukcja nosi znamię szczególnego wyrachowania: do bezlitosnej wycinki dochodzi najczęściej jesienią, tuż przed porą zbiorów, kiedy drzewa zapełniają się jędrnymi owocami. Zakładanie nowych gajów jest procesem trudnym i czasochłonnym – pierwsze plony można zebrać po siedmiu latach, a młode rośliny wymagają szczególnie drobiazgowej opieki. Od początku okupacji Zachodniego Brzegu zniszczono ponad milion drzew oliwnych. Ta destrukcja stała się dla Palestyńczyków gorzkim symbolem własnego cierpienia. Znany poeta i prozaik Mahmud Darwisz pisze: Gdyby drzewa oliwne poznały ręce tych, którzy je sadzą, ich olej stałby się łzami. Jeśli Palestyńczykom pozostały jeszcze narracje, wokół których mogliby się zjednoczyć, to są nimi z pewnością opowieści o oliwkach. 

Wydaje się jednak, że to wciąż bardzo optymistyczny scenariusz. Status drobnych prac rolnych, rozumianych jako wyraz symbolicznego panowania nad przestrzenią, wyraźnie słabnie. Rok temu zaprosiliśmy do pomocy przy zbiorach mojego bratanka i bratanicę. Po zakończeniu orzekli zgodnie, że był to najnudniejszy dzień w ich życiu – pisze w swoim dzienniku Raja Shehadeh. Minęły czasy, kiedy czerpano radość z uprawiania ziemi i życia w harmonii z nią.  Ziemia znaczy teraz tyle, co inwestycja i pieniądze – puentuje pisarz. Ofiarą metaforycznego i realnego wygnania stały się pośrednio gaje oliwne. Wobec powszechnego poczucia niepewności i głodu ziemi wymagająca uprawa tych wspaniałych drzew zaczyna wyglądać na niepotrzebną fanaberię. Palestyńczycy zdają się popadać w pesymizm, a sentymentalna opowieść o oliwce może już nie wystarczyć, żeby ich nadzieję podtrzymać.

Kilka dni po wizycie w Baszarri pojechałem do doliny Bekaa, żyznego pasma ziemi, rozciągającego się wzdłuż syryjskiej granicy. W miasteczku Zahle wynająłem niewielką kawalerkę nieopodal głównej arterii. Moim gospodarzem był Saad, Libańczyk urodzony w Brazylii. Do kraju wrócił wiele lat temu, mimo to zachował w sobie zachwyt człowieka powracającego do mitycznego, rodowego matecznika. Przekazując mi klucz do mieszkania rozprawiał o pięknym domu pod miastem, o rozległym ogrodzie i uprawianych roślinach. Przyrzekał, że nigdzie nie zjem tak fantastycznych warzyw i owoców. Następnego dnia, po powrocie z Baalbeku, pod drzwiami mieszkania zastałem kosz pełen dojrzałych plonów libańskiej ziemi i słońca asz-Szamu. Spomiędzy jasnego, aromatycznego winogrona i dojrzałych granatów wyjąłem niewielki słoiczek zielonych oliwek. Pachniały cytrusami i ziołami. Po chwili zauważyłem, że w telefonie czeka na mnie wiadomość od Saada: Koniecznie zjedz oliwki! To właśnie smak naszego kraju

W pracy nad tym tekstem korzystałem z poniższych publikacji:

Anthony Shadid, Kamienny dom. O Bliskim Wschodzie, którego już nie ma, tłum. H. Jankowska, Wołowiec 2014.

Patrycja Król, Między życiem a śmiercią. analiza strategii biopolitycznych w Dolinie Jordanu, Kraków 2020.

Raja Shehadeh, Dziennik czasu okupacji, tłum. A Sak, Kraków 2014.

***

Ṯalāṯa (ثلاثة), to arabskie określenie na cyfrę trzy, a także tytuł, który zdecydowałem się nadać  niniejszemu cyklowi trzech tekstów – krótkich spojrzeń na wybrane aspekty bliskowschodniej kultury. To szybkie rzuty oka, impulsy, migawki i doświadczenia z regionu, który zbyt często skrywa się pod płachtą wojennych barw i niezrozumiałej agresji. To gest bardziej czułego spojrzenia w jego stronę. 

 

 

Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

Filip Ryba

(ur. 1996) – na co dzień student w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ, w przerwach podróżnik amator. Lubi łączyć perspektywę ponowoczesną z bliskowschodnią codziennością. Ma słabość do sukulentów, francuskiego poststrukturalizmu i powieści Orhana Pamuka.