Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„Nie rozumiem Batmana” – wywiad z Dave’em McKeanem

Wywiady /

Jednym z gości 23. Międzynarodowego Festiwalu Komiksów i Gier w Łodzi był Dave McKean – brytyjski twórca komiksów, reżyser, scenarzysta, fotograf, ilustrator, muzyk. Stworzył dziesiątki okładek do płyt (m.in. do albumów God Tori Amos czy The Last Temptation Alice’a Coopera), komiksów i książek. Wielokrotnie współpracował z brytyjskim pisarzem Neilem Gaimanem. Zaprojektował serię brytyjskich znaczków pocztowych. Wraz z saksofonistą Iainem Ballamy’m założył jazzowe wydawnictwo muzyczne Feral Records. Współtworzył też broadwayowski musical Lestat z 2006 roku.

Gdybym chciał zagadnąć Dave’a McKeana o wszystkie projekty, przy których zdarzyło mu się pracować, wywiad musiałby trwać kilka dni. W ciągu kilkudziesięciu minut zdążyłem zapytać artystę o jego ostatni projekt filmowy (Gospel of us), Magię rzeczywistości, głośną książkę stworzoną wraz z Richardem Dawkinsem, a także o Azyl Arkham – jeden z najważniejszych komiksów o Batmanie, który McKean zilustrował pod koniec lat 80.

Podobno lubi pan polską szkołę plakatu, dlatego mam dla pana prezent: album Krzysztofa Dydo o plakatach powstałych po 1989 roku.

Mam wiele książek o polskim plakacie, ale tej nie miałem [intensywnie przeglądając]. Bardzo dziękuję.

Kogo by pan wybrał do stworzenia plakatu do pańskiego ostatniego filmu Gospel of us, jeśli miałby pan wytypować któregoś z polskich twórców?

Myślę, że ze względu na charakter filmu musiałby to być ktoś tworzący mroczne i intensywne obrazy. I myślę, że któryś z polskich artystów nadawałby się do tego świetnie. Moim ulubionym był Starowieyski, jeden z jego ogromnych rysunków wisi na ścianie w moim pokoju. No i Wałkuski – jest świetny.

Jako filmowiec tworzy pan niełatwe i dość hermetyczne widowiska, zupełnie poza głównym nurtem. Czy łatwo jest panu zebrać pieniądze na realizację filmów?

Finansowanie filmów to zawsze koszmar. I myślę, że to koszmar dla wszystkich, mam kilku przyjaciół, którzy pracują przy produkcjach wielokrotnie większych niż moje, w Hollywood i tak dalej. Oni wszyscy okropnie cierpią, kiedy muszą domknąć finanse. To odwieczny problem – filmy są bardzo drogie, a ty musisz dać swego rodzaju gwarancję, że pieniądze się zwrócą, jednak nigdy nie masz takiej pewności. To trudne, dlatego ja preferuję ścieżkę realizowania bardzo, bardzo, bardzo niskobudżetowych filmów. Lubię mieć nad filmem większą kontrolę.

Lustrzana maska [pierwszy pełnometrażowy film wyreżyserowany przez McKeana, napisany wraz z Neilem Gaimanem w 2005 roku – przyp. BP] była filmem niskobudżetowym?

Tak, zdecydowanie. Miałem więc nad tym filmem bardzo dużą, właściwie całkowitą kontrolę. Chęć kontrolowania jak największej liczby spraw leży w mojej naturze i myślę, że w Hollywood mocno bym się szamotał, walcząc wciąż o swoje pomysły. To również kwestia etyki – producenci wykładają setki, tysiące, miliony dolarów na filmy, więc czułbym się zobligowany do przygotowania dla nich tego, czego sobie życzą. Nie lubię kompromisów, wolę założyć, że budżet będzie możliwie najniższy, a wtedy ja jako twórca nie będę czuł presji z zewnątrz, by film był bardziej komercyjny. By był czymś, czym nie chcę, żeby był.

Wspomniany Gospel of us to wyjątkowy film w pańskiej karierze, również ze względu na specyficzną formułę obrazu [to zapis 72-godzinnego widowiska pasyjnego rozegranego na ulicach walijskiego miasteczka Port Talbot; w rolę Nauczyciela wcielił się Michael Sheen, w rolach epizodycznych i drugoplanowych wystąpili mieszkańcy miejscowości – przyp. BP]. Według listy płac jest pan reżyserem dzieła, czy był pan nim jednak w klasycznym tego słowa znaczeniu?

Nie, zupełnie nie. Tak naprawdę nie znam żadnego innego filmu, który byłby zrealizowany w taki sposób. Jako reżyser zupełnie nie miałem wpływu na to, co dzieje się przed kamerami. Wcieliłem się tu bardziej w rolę dokumentalisty, moim zadaniem było zarejestrowanie wydarzenia. Później jednak sfabularyzowałem ten materiał tak, by był czymś więcej niż jedynie dokumentalnym zapisem spektaklu.

Gospel of us to ludowe widowisko pasyjne zrealizowane we współczesnych realiach. Prywatnie jest pan niewierzący. Co ateista może dostrzec w historii Chrystusa?

Jestem absolutnie zafascynowany historią religii – tym, dlaczego ludzie wierzą w niektóre rzeczy. Tak samo zafascynowany jestem nauką. Choć żaden ze mnie naukowiec, uwielbiam jednak czytać książki i magazyny o tej tematyce, np. „New Scientist”. Nie jestem więc specjalistą, ale lubię patrzeć na religię od ludzkiej strony, zadawać pytanie: dlaczego tłumy w to wszystko wierzą? Nie wierzę natomiast w nadnaturalne elementy tych historii. Człowiek nie może powstać z martwych, ślepiec nie odzyska wzroku – żadne z tych zdarzeń nigdy nie miało miejsca. Uwielbiam „historię” tych opowieści: to, jak rozwijały się one na przestrzeni lat. Historia Chrystusa jest nieprawdopodobnie mocna, intensywna i pełna pasji. Mamy tu jednego człowieka, działającego przeciwko państwu. Mamy silnie zarysowane relacje pomiędzy liderem i uczniami, którzy za nim podążają. Mamy historię grupy renegatów, rewolucjonistów walczących z systemem i odgórnie ustanowioną religią. Chrystus – o ile istniał, a jestem pewien, że tak było – musiał być postacią z jednej strony bardzo charyzmatyczną, a z drugiej potrafiącą dzielić ludzi. Z jednej strony można go postrzegać jako omamionego, aroganckiego egoistę, z drugiej jako bezgranicznie kochającego, potężnego i skłonnego do poświęceń nauczyciela. W osobie Jezusa tkwi nieprawdopodobne napięcie. To fantastyczna historia!

Czy niewiara zbliżyła pana twórczo do „guru ateistów” Richarda Dawkinsa? [w zeszłym roku McKean wspólnie z Dawkinsem stworzyli książkę pt. Magia rzeczywistości: skąd wiemy, co jest prawdziwe, która ukazała się w Polsce w tym miesiącu nakładem wydawnictwa CiS – przyp. BP]

Uwielbiam prace Dawkinsa, tak samo, jak prace wielu innych ludzi nauki. Nauka jest teraz w świetnym momencie, bardzo dobrze radzi sobie z docieraniem do ludzi, tłumaczeniem, czym się zajmuje – i dlaczego. Świetnie potrafi opowiadać zarówno o rzeczach poznanych przez ludzkość, jak i o tym, czego jeszcze nie potrafimy wytłumaczyć, ale nie poddajemy się w poszukiwaniu odpowiedzi. Religia często mówi: „Przestańmy o tym myśleć, bo i tak nigdy się nie dowiemy”. Nauka nigdy tak nie powie, stwierdzi raczej: „Przyznajemy, że jeszcze tego nie wiemy, ale pracujemy nad tym i z każdym kolejnym dniem jesteśmy coraz bliżej i bliżej odpowiedzi”. To zdumiewające. I wspaniałe.

W Polsce najbardziej znany jest pan z niepokojących i onirycznych okładek i ilustracji oraz z komiksów przeznaczonych dla dorosłego czytelnika. Magia rzeczywistości stworzona została z myślą o tych młodszych. Woli pan tworzyć dla młodego czy dorosłego odbiorcy?

Magia rzeczywistości stworzona została z myślą o czytelnikach od dwunastego roku życia. Myślę, że również dorośli znajdą w tej książce coś dla siebie. Jest tam dużo wspaniałych informacji – ułożyliśmy je, konfrontując przypowieści biblijne, podania i mity z całego świata z wiedzą naukową. Osobiście wolę tworzyć dla dorosłych, choć jednocześnie sam mam dzieci. Kiedy były małe, uwielbiałem pisać i rysować dla młodszej publiki. Teraz jednak moje dzieci są już w zasadzie dorosłe – mają szesnaście i dziewiętnaście lat – więc w przyszłości prawdopodobnie będę częściej tworzyć dla dojrzalszych odbiorców.

Magia rzeczywistości ukazała się również jako aplikacja na iPada. Przeraża pana coraz silniejsze wypieranie papieru, druku i nośników muzycznych przez pliki na urządzeniach mobilnych? Widzi pan w tym zagrożenie czy szansę dla swojej twórczości?

To bardzo złożone pytanie. Kocham i zawsze będę kochał książki – uwielbiam je dotykać, wąchać… niemal smakować [śmiech]. To wynalazek doskonały, nie potrzebuje żadnych update’ów. To, że nie posiada ruchomych obrazków ani dźwięku, to dla mnie duża zaleta – ta cecha książek zmusza bowiem do używania wyobraźni. Bardzo chciałbym więc kontynuować tworzenie na papierze. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że rewolucja cyfrowa zmieniła już nie do poznania przemysł muzyczny, filmowy, a obecnie zmienia także rynek wydawniczy. Na iPady, aplikacje mobilne itp. spojrzeć należy jako na kolejny etap tego rozwoju. To nie jest finalny, skończony wynalazek, a tylko przejściowe rozwiązanie. Dążymy do czegoś innego, do medium możliwie najbardziej interaktywnego.

W swojej karierze rzadko zajmował się pan komiksem „superbohaterskim”. Wspólnie z Grantem Morrisonem stworzył pan jednak słynny Azyl Arkham: Poważny dom na poważnej ziemi, ambitną i niejednoznaczną powieść graficzną o szaleństwie, umiejscowioną w uniwersum Gotham City. Dlaczego zdecydował się pan na zilustrowanie właśnie historii o Batmanie?

Zacznijmy od tego, że w ogóle nie rozumiem Batmana. Spodobała mi się jednak historia Granta, duszną atmosferą przypominająca Alicję w Krainie Czarów. Spodobała mi się niepokojąca i oniryczna wizja Azylu. Spodobało mi się to, że Arkham jest u Morrisona niczym mroczny i wilgotny labirynt. Pomyślałem więc, że mogę sobie pozwolić na wiele… Jednak żeby przepchnąć część pomysłów, musiałem trochę z Grantem powalczyć. On był przyzwyczajony do pisania historii o Batmanie nieco prostszych i bardziej konwencjonalnych niż ta, którą udało nam się stworzyć ostatecznie. Kiedy rozmawialiśmy o tym, czym Azyl Arkham mógłby być, w pewnym momencie zapadła decyzja: zróbmy coś innego! Stwórzmy senny koszmar, nie unikajmy symboliki. Nie chcę oglądać Bruce’a Wayne’a zakładającego trykot nietoperza – to tandeta. Chcę zobaczyć dziwaczną, tajemniczą istotę, połączenie człowieka i zwierzęcia, wiecznie skrywającą się w cieniu. Osobiście nie widzę większego sensu w prezentowaniu tego typu postaci inaczej niż jako symboli czy ikon. W Azylu Arkham mamy więc symboliczne figury reprezentujące cierpienie, obłęd, i tak dalej..

Chociaż nie jest pan zainteresowany tworzeniem komiksów „superbohaterskich” i głównonurtowych, zdarzyło się panu pracować w Hollywood nad wielkimi blockbusterami. Jak pan wspomina pracę nad filmowymi przygodami Harry’ego Pottera?

Filmy o Harrym Potterze nie były jedynymi, które realizowałem w Hollywood. Brałem udział w pracy nad filmami dla Sony Pictures i innych wytwórni… Jednak części projektów nigdy nie udało się zrealizować. Bardzo frustrującą kwestią w pracy nad tak dużymi produkcjami jest to, że spędzasz przy nich mnóstwo czasu, a tak naprawdę w ogóle nie pracujesz: planujesz, chodzisz na lunche, spotkania… To nie dla mnie. Ja wolę po prostu działać, tworzyć. Odstraszają mnie też ogromne budżety stojące za każdym z takich projektów. Wolę pracować w Europie, budować swoje prywatne światy za mniejsze pieniądze, tak, bym to ja mógł o wszystkim decydować.

Ostatnie pytanie: jeden z pańskich największych projektów, powieść graficzna Cages, mogłaby sugerować, że jest pan kociarzem. Czy tak jest w istocie?

Tak. W moim domu zawsze były koty. Kiedy patrzysz kotu prosto w oczy, wydaje się, że on za chwilę coś do ciebie powie. Pysk psa nie wyraża absolutnie niczego, możesz na niego patrzeć, i… nikogo tam nie ma. Ale kot… wygląda, jakby za chwilę miał do ciebie powiedzieć „cześć”.

Albo „pierdol się”.

Tak, [śmiech] to zdecydowanie częściej.

 

Za pomoc w organizacji wywiadu dziękujemy Pani Katarzynie Toście z Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi.

Bartek Przybyszewski

(ur. 1987) – wchłania sporo popkultury, przede wszystkim w postaci komiksów (głównie europejskich), filmów (głównie amerykańskich) i płyt (głównie niepolskich). W wolnych chwilach pisze i rysuje komiksy. Admin fanpage’a Liczne rany kłute. Parę lat temu zrobił licencjat z andragogiki i nie chce mu się robić magistra.